Mają ogromne poczucie dumy narodowej, pewnie większe od niejednego europejskiego giganta. A także siłę, by tupnąć nogą i otwarcie sprzeciwić się Rosji. Leżą na końcu Europy, daleko na wschodzie, kompletnie nie zauważane z perspektywy drugiego końca kontynentu. Państwa bałtyckie, bo o nich mowa, rzadko przedostają się do mediów. Bo małe i niewiele znaczą? Kogo w ogóle obchodzą?
Dziś znów mają swój wielki czas. Wystarczyło, że Rosja po raz kolejny próbuje podważyć ich niepodległość, a cała trójka od razu pojawiła się na łamach europejskich mediów. Bo dla Zachodu wydają się interesujące przede wszystkim w kontekście Rosji. – To małe kraje, w których nie toczy się ani wojna, ani nie są na tyle bogate, by budzić większe zainteresowanie jako partnerzy gospodarczy. Dlatego rzadko przedostają się do mediów – przyznaje Kazimierz Popławski, twórca bałtyckiego serwisu Eesti.pl.
Na Łotwie mieszkają 2 miliony ludzi. To niewiele mniej niż liczy sobie Warszawa. W Estonii – zaledwie 1,3 miliona. Tyle ile Łódź i Wrocław razem. Wreszcie Litwa, największa z całej trójki – niecałe trzy miliony. Czy mniejsze kraje mogą oznaczać mniejsze problemy? Czy żyje się w nich łatwiej?
– O tak! Tym bardziej, że gdziekolwiek człowiek by nie pojechał, wszędzie czuje się jak w domu! Gdziekolwiek się nie ruszy, zawsze spotka kogoś znajomego. Albo rodzinę znajomego. Albo znajomego znajomego. Wszyscy się znają – przyznaje w rozmowie z naTemat łotewska socjolog Aija Zobena. Wystarczy pójść do kawiarni, a spotkanie ze znajomą twarzą gwarantowane. Trochę jak w małej miejscowości. Aija Zobena bardzo jest tym zafascynowana. Przyznaje nawet, że dla tylu Łotyszy terytorium kraju jest zdecydowanie za duże. Bagatela – wynosi raptem 64 tysiące kilometrów kwadratowych.
Lila Karpińska, Polka, która mieszka po sąsiedzku, w estońskim Tallinie, potwierdza – wszyscy się znają. Tak bardzo, że trudno pogodzić się z myślą, że kraje bałtyckie zgodziły się przyjąć kilkuset uchodźców z Syrii. W końcu są obcy, nikt ich nie zna. – Dają im wszystko. Mieszkania, ubezpieczenia, pracę. A Estończycy? Wielu żyje w biedzie. Nic nie dostają! Dojdzie do tego, że ludzie zaczną strajkować – mówi oburzona.
Minister pomoże, państwo da pracę
Plusów życia w małym kraju jest więcej. Niemal codziennie na ulicach można spotkać polityków z pierwszych stron gazet. Prezydent? Premier? Nie ma problemu. Kontakt z nimi jest zdecydowanie łatwiejszy. Jak przyjeżdżają przywódcy z zagranicy, to dziennikarze z tych krajów są w szoku. Bo np. nigdy nie widzieli swojego prezydenta idącego ot, tak sobie, ulicą. – Niedawno rozmawiałam z pewnym rolnikiem, który opowiadał, że minister rolnictwa osobiście pomógł mu rozwiązać jakiś problem. To absolutnie normalne. Ministrowie, czy inni politycy, są zdecydowanie bardziej dostępni niż w dużych krajach – przyznaje Zobena.
A kariera? Podobno o nią też łatwiej. W końcu im mniej ludzi, tym – być może – więcej miejsc pracy? – To prawda. Ponieważ jesteśmy małym krajem, łatwiej zrobić karierę. Rząd za wszelką cenę chce zatrzymać młodych ludzi, którzy wyjeżdżają na Zachód – mówi Zobena. Tego, co wymyślił, na pewno nie udałoby się wykonać w 40-milionowym kraju.
Na zakupy do Polski
Ivars ma 28 lat i pracuje w administracji państwowej w Rydze. Jeszcze niedawno był w Wielkiej Brytanii. Wyjechał na studia do Edynburga i został, choć pracował jedynie w knajpie. Gdy rząd obiecał wysokie pensje tym, którzy wrócą, nawet się nie wahał. Dziś zarabia tysiąc euro miesięcznie. To dużo, bo średnie zarobki na Łotwie wahają się w granicach 600 euro. Minimalna pensja wynosi 350 euro.
A życie wcale do tanich nie należy. Z całej trójki państw bałtyckich na Łotwie jest najdroższe. W końcu Ryga to największe miasto całego regionu. Właśnie dlatego wielu mieszkańców państw bałtyckich przyjeżdża na zakupy do Polski. Sama znam litewską rodzinę, która właśnie buszuje po warszawskich sklepach, bo u nas taniej.
Bogatych widać, ale biednych też
Ale są i minusy. Bo skoro wszyscy się znają, istnieje ryzyko korupcji. Choć z drugiej strony – może bardziej patrzą sobie na ręce? Bo wieść o tym, że ktoś wziął łapówkę zaraz rozniesie się po całym kraju. – Zdecydowanie bardziej niż w dużych krajach widać też różnice między biednymi i bogatymi. Tu nie da się ich ukryć, widać je każdego dnia. Z jednej strony masz bezdomnego, z drugiej młodego biznesmena z tabletem pod pachą. Tych drugich niestety nie jest tak dużo, jak kiedyś – mówi Ivars.
Podobnie mówią na Litwie i w Estonii. Z jednej strony media donoszą o tym, że tylko imigranci mogą pomóc ocalić Estonię przed biedą i wyginięciem. A z drugiej piszą np. o przedmieściach Tallina, Viimsi – najbogatszym miejscu w całym kraju – które tak szybko się rozwija, że już wkrótce będzie tam pięć centrum handlowych.
Szprotki i jaja Fabergé
A jeszcze niedawno państwa bałtyckie kojarzyły się z całkiem sporym bogactwem. Z rosyjskimi oligarchami, którzy – zwłaszcza na Łotwie – kupowali całe posiadłości i apartamenty zostawiając w kraju ogromne pieniądze. Miejscowość Irmała po Rygą do dziś jest ulubionym miejscem wypoczynku Rosjan. Pamiętam, jak kilka lat temu byłam w Rydze, wszyscy zwracali uwagę na najlepsze samochody, których na każdej ulicy było zatrzęsienie. Na ekskluzywne butiki, najlepsze marki, nawet na salon ze słynnymi i potwornie drogimi jajami Fabergé. Łotyszy było na to stać.
Wszystko zmieniło się wraz z wojną na Ukrainie i rosyjskim embargiem. – Wcześniej wszystko było. Budowali hotele, restauracje, kawiarnie. Ilu turystów przyjeżdżało do Estonii! Jak wybuchła wojna, wszystko się zawaliło. Ludzie bankrutują, biznesmeni potracili majątki, wielu nie wie, jak wyżyć – mówi Lila Karpińska. Najbardziej reprezentacyjny hotel w Tallinie przyjął w ubiegłym roku tylko 17 tysięcy turystów. Ale są też wieści pozytywne. Estoński rząd planuje np. płacić starszym osobom, które żyją samotnie, dodatkowe 115 dolarów rocznie. Bez opodatkowania.
– Estonia i Łotwa ponoszą największe tego konsekwencje, gdyż Rosja wstrzymała import produktów mlecznych i przetworów rybnych z tych krajów. Rosjanie przestali kupować nawet ulubione szprotki, które lubiane były już w okresie Związku Radzieckiego i których eksport znad Bałtyku w większości trafiał właśnie na rynek rosyjski – mówi Kazimierz Popławski. Jego zdaniem, życie w tych krajach poziomem zbliżone jest do Polski. – Może Łotwa jest trochę biedniejsza, a Litwa i Estonia bogatsze, ale poziom życia jest ten sam. Litwa liczy, że w tym roku osiągnie tempo wzrostu PKB ok. 3-4 procent, Estonia – 1-2 proc. – mówi.
Rosja – największy wróg
Cała trójka trzyma się razem – i politycznie, i gospodarczo. Społeczeństwa tych krajów są zróżnicowane – na Łotwie i w Estonii jest znaczny odsetek rosyjskojęzycznych, na Litwie także Polaków. Łączy je także nieufność wobec Rosji, która okupowała ich kraje przez 50 lat. W państwach bałtyckich ze świecą zresztą szukać takich, którzy inaczej mówiliby o tym czasie, gdy siłą zostali włączeni do ZSRR. Sowiecka okupacja była czymś najgorszym w historii. Dla większości zdecydowanie gorsza niż hitlerowska.
– W krajach bałtyckich doskonale pamięta się i pierwszą okupację sowiecką, i później niemiecką, i półwiecze pod zwierzchnictwem Moskwy - do 1991 roku. Pamięć o okupacji obejmuje deportacje, aresztowania i kolektywizację. Dlatego dziś kraje te mają poczucie dumy, a ich przywódcy odwagę, by otwarcie mówić o zagrożeniach płynących ze strony Rosji – mówi Kazimierz Popławski.
Ten flegmatyczny Estończyk
Jak sąsiedzi, opowiadają o sobie żarty, w których tym powolnym i flegmatycznym zawsze jest Estończyk, a pełen temperamentu – Litwin. Łotysz, gdzieś po środku. Być może właśnie ta powolność pozwoliła Estonii stworzyć niemal imperium informatyczne. Pierwsze na świecie wybory przez internet. Bezpłatny internet był dostępny na ulicach Tallina już blisko dziesięć lat temu. Podobnie możliwość kupowania biletów komunikacji miejskiej przez komórkę. Skype. Tak, tak, jego również wymyślili Estończycy. A ostatnio e-residence. Karta nadająca wirtualne prawa rezydenta, która ma zachęcić cudzoziemców do inwestowania w tym kraju. Zawsze to jakiś pomysł, by od nowa pobudzić gospodarkę. Duże państwa na pewno by na to nie wpadły.