Czyn Clausa von Stauffenberga, który targnął się na życie samego Adolfa Hitlera, to ważne ogniwo europejskiego ruchu oporu - podobnie jak... powstanie warszawskie – do takiego wniosku doszedł Bronisław Komorowski w czasie zagranicznej podróży w Niemczech. Problem w tym, że wychwalany oficer Wehrmachtu miał Polaków za hołotę zasługującą co najwyżej na niemieckiego bata.
Niedługo, 20 lipca, za naszą zachodnią granicą uczczą kolejną rocznicę wydarzeń z 1944 roku - wtedy, w Wilczym Szańcu w ówczesnych Prusach Wschodnich, dyktator cudem uniknął śmierci. W grupie oficerów, która miała go dość i planowała przejąć władzę był "mózg" całej operacji, pułkownik, szef sztabu armii rezerwowej na froncie wschodnim - Claus von Stauffenberg, nazwany później przez führera "tchórzem" i "zdrajcą". Dziś dla wielu jest bohaterem - chciał zabić tyrana, ginął z okrzykiem "za święte Niemcy" na ustach.
I tyle przeciętny Europejczyk, który zagląda do podręczników historii, o Stauffenbergu wie. Dziś położona blisko Kętrzyna Gierłoż, gdzie mieściła się kwatera Hitlera, to cel licznych wycieczek. Ich uczestnicy przechodzą obok "otwartej księgi" - symbolizującej niemiecki opór przeciwko nazizmowi, zwracają też uwagę na miejsce, gdzie osławiony oficer Wehrmachtu postawił teczkę z materiałem wybuchowym. Słuchają o bohaterstwie tych Niemców, którzy powiedzieli reżimowi "nie".
Jest jeszcze jeden wymiar wiedzy, co prawda nikłej, ale wiedzy, o niedoszłym kacie Hitlera. To kręcony m.in. na niemieckiej ziemi hoolywoodzki film "Walkiria" z Tomem Cruisem w roli głównej. Widz nie dowie się jednak nic o przeszłości bohatera. Podobnie jak w serialu z matkami i ojcami w tytule. Tam niemieccy żołnierze "zaczynają" od ataku na Związek Sowiecki. Wielu z nich zdobyło pewnie pierwsze szlify w Polsce. To, co się tam działo we wrześniu 1939 roku, jeden z zachodnich historyków nazwał odważnie "zapomnianym holokaustem".
Możliwe, że i Stauffenberg był świadkiem okropieństw wojny, gdy razem z towarzyszami broni wyprawił się na Polskę. Wtedy jeszcze myślał o Hitlerze ciepło. Gdyby nie poparcie dla reżimu, nie wspiąłby się po szczeblach wojskowej kariery tak wysoko. W 1939 roku ukończył Akademię Wojskową i trafił - jako oficer 6 Dywizji Pancernej - na polski front. Blitzkrieg zrobił wrażenie na niejednym, także na niespełna 32-latku o arystokratycznych korzeniach.
Wierzył w potęgę armii, ale stopniowo odchodził od Hitlera krytykując jego militarne decyzje. W międzyczasie, przeniesiony do Afryki Północnej, ledwo przeżył. Ostrzelany przez aliantów stracił lewe oko, prawą rękę i dwa palce lewej ręki. Wkrótce, po powrocie do ojczyzny, zaczął organizować antyhitlerowski spisek. Jego późniejsze losy - przeprowadzenie zamachu, ucieczka i schwytanie, potem "męczeńska" śmierć za wielkie Niemcy, są znane. Ale ginął też za rzeczywistość uwzględniającą li tylko namiastkę Polski na mapach Europy.
My, Polacy, mamy ze Stauffenbergiem problem. Przynajmniej niektórzy - ci, których oburzyły ostatnie słowa Komorowskiego w Niemczech o wielkich zasługach tego oficera. Stojąc na czele państwa-ofiary, kraju, który okupanci chcieli przekształcić w kolonię, a jej mieszkańców albo zabić, albo wymęczyć niewolniczą pracą, albo zniemczyć, nie wypada mówić o naszym długu wobec byłego nazisty.
Nie wypada też iść dalej i wpisywać jego czyn z 20 lipca, który wcale nie odbił się w ówczesnym społeczeństwie niemieckim szerokim echem, w szerszy kontekst europejskiego oporu przeciw dyktaturze. Oporu, którego przejawem miał być później wybuch powstania w okupowanej Warszawie. Zadziwiająca lekkość przejścia od spotkania w gronie nazistów w Wilczym Szańcu do dwumiesięcznego zrywu za wolność zniewolonego od pięciu lat kraju.
Niech weterani walk o Polskę protestują - i słusznie. Komorowski-historyk nie dostrzegł dziejowego kontekstu, motywacji, która doprowadziła do przemiany Stauffenberga. Nie była to bynajmniej troska o zajętą przy jego udziale Polskę.
Potomek arystokratycznej rodziny był uważnym obserwatorem. Tym, co widział choćby w czasie pobytu nad Wisłą w 1939 roku, dzielił się z żoną. W jednym z listów zwrócił nawet uwagę na beznadziejną sytuację wielu Polaków, żyjących w biedzie.
Bynajmniej nie przez współczucie, a wyrachowanie, niemiecki oficer pisał te słowa. Chciał wykorzystać polski motłoch, mieliśmy zaznać niemieckiego bata. Tego oczekiwał Stauffenberg, a polski prezydent nie powinien patrzyć na tę postać li tylko jednowymiarowo. Zaspał też doradca głowy państwa, profesor historii.
W oczach odbiorcy kultury masowej - zarówno filmowy Stauffenberg, jak i serialowi bohaterowie, to niemal ofiary wojenne. Tymczasem wielu z nich otrzeźwiało w wątpliwym momencie. W chwili zamachu na Hitlera klęska III Rzeszy była tylko kwestią czasu - półtora miesiąca wcześniej otwarto w Europie tzw. drugi front. Na wschodzie inicjatywa strategiczna już od dawna znajdowała się w sowieckich rękach.
To niepokojące - głowa kraju nad Wisłą, opozycjonista w czasach słusznie minionych, wypowiada znamienne słowa o niemieckim oficerze. Wpisuje go w nurt europejskiego ruchu oporu w nieludzkich czasach. Ciekawe, czy człowiek, który o Polsce i Polakach nie miał najlepszego zdania, w ogóle by sobie tego życzył.
W jakiejś mierze polski zryw niepodległościowy 1 sierpnia 1944 r. wpisuje się (niezależnie od intencji) także w ten kalendarz wydarzeń, w których funkcjonuje tradycja 20 lipca 1944 r., a więc tradycja zamachu na Hitlera.
Claus von Stauffenberg, 1939
Co najbardziej rzuca się w tym kraju w oczy, to zaniedbanie. Nie tylko bezgraniczna bieda i nieporządek, lecz wrażenie, że wszystko, co wcześniej widziało lepsze czasy, dziś podupadło. Sytuacja na wsi i reforma rolna przyczyniły się w dużej mierze do pauperyzacji większych posiadaczy ziemskich”.
Claus von Stauffenberg, 1939
Miejscowa ludność to niewiarygodny motłoch, bardzo dużo Żydów i mieszańców. Naród, który, aby się dobrze czuć, najwyraźniej potrzebuje bata. Tysiące jeńców przyczynią się na pewno do rozwoju naszego rolnictwa. Niemcy mogą wyciągnąć z tego korzyści, bo oni są pilni, pracowici i niewymagający.
Claus von Stauffenberg, 1939
Najważniejsze jest to, abyśmy w Polsce właśnie teraz zaczęli planową kolonizację. I nie martwię się, że ona nastąpi.