
Ewa Kopacz wielokrotnie zapewniała, że nie zamierza licytować się na obietnice. W ferworze kampanijnych podróży pociągiem o deklaracji jednak zapomniała i w ostatnich dniach pokazuje, że do wydawania publicznych pieniędzy ma wyjątkowo lekką rękę. Najpierw zniesienie podatku dla młodych, teraz dopłaty do pensji minimalnej. Premier jeździ po Polsce i składa kolejne deklaracje. Mówi dużo i na tyle niekonkretnie, że z ich zrozumieniem problem mają sami politycy PO.
„Budżet musi być wiarygodny, a wszystkie wydatki bardzo skrupulatnie wyliczone” – oburzała się po konwencji Prawa i Sprawiedliwości w Katowicach Ewa Kopacz. Wszystko po to, aby kilka dni później zadeklarować odważnie, że państwo będzie dopłacać najmniej zarabiającym, aby mogli żyć godnie. Pomysł dla jednych szlachetny, dla innych skrajnie populistyczny, przede wszystkim jednak – zupełnie nieprecyzyjny.
Wystarczające byłoby podwyższenie płacy minimalnej do „adekwatnej wartości" o której wspomniano w wypowiedziach. W efekcie takich zmian w prawie pracodawcy nie będą skłonni dawać podwyżek. Zmiana umowy choćby o 1 zł zaowocuje bowiem utratą tej formy dotowania własnych pracowników. Czytaj więcej
Premier rzuca szumne hasło. Nie tłumaczy komu zamierza podnieść pensje, za co i o ile. Nie wiemy czy liczyć się będzie staż pracy czy rodzaj zatrudnienia. Nie wyjaśnia też, co rozumie przez kluczowe w jej zapowiedzi „godne życie”, które dla jednych może oznaczać po prostu niewpisywanie się w ustawową granicę ubóstwa. Dla innych zaś życie za minimum 6 tys. zł miesięcznie „na rękę”. Jak Kopacz chce o tym decydować? Czy zamierza wyznaczać specjalnych kontrolerów, którzy będą decydować o tym kto żyje odpowiednio „godnie”, a kto nie? Nie wiadomo.
To jest zapowiedź, która - wydaje mi się - została trochę nadinterpretowana. Platforma zamierza bowiem "zaproponować bardziej stabilne warunki pracy", ale sposoby są na razie wyliczane.
Warto przypomnieć, że dopłaty to nie pierwsza obietnica, która chwilę po złożeniu i zebraniu niezbyt przychylnych komentarzy okazuje się jedynie „nadinterpretacją”. Podobnie było z zerowym podatkiem PIT dla osób do 30 roku życia. O propozycji jako pierwsza napisała „Gazeta Wyborcza”, pani premier przyznała na jednej konferencji, iż jest w tym „ziarenko prawdy”, by następnego dnia oświadczyć, iż o doniesieniach "Wyborczej" przeczytała ze zdziwieniem. – Nie we wszystko musimy wierzyć, co jest napisane – mówiła.
Nie od dziś wiadomo, że kampania wyborcza cieszy się swoimi prawami. Politycy pokazują, że mają wyjątkowo szczodre serce, a w kampanijne wycieczki biorą różne przedmioty, lecz z pewnością nie kalkulator. Mimo wszystko, w składaniu obietnic warto zachować pewien umiar. Zwłaszcza jeśli w codziennym zarządzaniu państwem pełni się kluczową funkcję.
Dobrze, że Platforma wyciągnęła wnioski z nieudanej kampanii prezydenckiej, nadrabia kiepską w ostatnich latach komunikację i w końcu rozmawia z ludźmi. W kampanijnym amoku warto jednak pamiętać, że budżet państwa nie jest workiem bez dnia, a sama jej szefowa – zwłaszcza jako premier rządu powinna brać odpowiedzialność za to co mówi i ważyć swoje słowa.
Obietnice, które składał prezydent elekt właściwie nie mogły być przelicytowane przez nikogo z odpowiedzialnych ekonomistów. Dzisiaj w tej kampanii (...) nie chcę się licytować z PiS-em i z panią Beatą Szydło, która została wskazana jako przyszły premier rządu (...) na obietnice bez pokrycia.
Napisz do autora: karolina.wisniewska@natemat.pl
