– "Sensacje XX wieku" to dyskusja ani "za mądra", ani zbyt nudna, tylko program, w którym facet w kurtce łaził po czołgach. Nagle pokazywał coś, co ludzi bardzo zaciekawiło – opowiada naTemat o początkach kultowego programu Bogusław Wołoszański, pracujący przy kolejnych odcinkach "Sensacji". Byliśmy na planie zdjęciowym jednego z nich.
Poligon wojskowy w Dąbrówce koło Wejherowa. Między innymi tu, w malowniczych okolicznościach przyrody w sercu Kaszub, realizowany jest cykl sześciu nowych odcinków "Sensacji XX wieku" - koprodukcji Telewizji Polskiej i National Geographic Polska.
Ciężka praca od rana do wieczora, dyscyplina, wielokrotnie powtarzane ujęcia. Na planie znani aktorzy - Mirosław Baka, Adam Woronowicz, Bartosz Porczyk i Anita Jancia. Właśnie powstają zdjęcia do telewizyjnej opowieści o sowieckim gen. Andrieju Własowie, którego dwukrotnie skazano na karę śmierci. Choć był bohaterem bitwy o Moskwę w 1941 roku, podjął kolaborację z Niemcami. Czym motywował swoją decyzję? Odpowiedź na ekranach telewizorów już jesienią.
Nie byłoby jednak programu, który potrafił zainteresować miliony Polaków ciekawie opowiadaną historią, gdyby nie jego pomysłodawca i główny twórca - Bogusław Wołoszański. Opowiada nam o kulisach pracy, ale i trudnych XX-wiecznych dziejach, które nierzadko wciąż dzielą.
"Sensacje XX wieku" mają już ponad 30 lat. W czym, Pana zdaniem, tkwi fenomen programu, na którym "wychowało się" mnóstwo Polaków?
Przede wszystkim w tytule. Widzowie zobaczyli kiedyś w gazetach i na ekranie "Sensacje XX wieku" - i to już, samo w sobie, wzbudzało zainteresowanie. Ponadto, nie była to dyskusja ani "za mądra", ani zbyt nudna, tylko program, w którym facet w kurtce łaził po czołgach. Nagle pokazywał coś, co ludzi bardzo zaciekawiło.
Ten program ewoluował, zaczęło się od nagrań studyjnych, potem docierania do autentycznych miejsc związanych z II wojną światową - m.in. Linii Maginota czy fortu Eben Emael. Ostatnią fazą są widowiska historyczne - to szczególnie leży mi na sercu. To sprawa polskiej historii, którą bardzo trudno pokazywać, bo była ona dla nas bardzo okrutna. Zmiotła tak wiele miast, wsi, pałaców, muzeów. Wiele materialnych śladów nie przetrwało. Trzeba to wszystko odtwarzać.
Miał Pan dotychczas jakieś szczególnie trudne doświadczenia na planie "Sensacji"? Co Panu szczególnie utkwiło w pamięci?
Każde doświadczenie było ogromnie trudne. Zawsze jest to potężna odpowiedzialność - w takich warunkach trzeba mieć dobry zespół ludzi, którzy potrafią ze sobą współpracować, potrafią sobie wybaczać. Każdy program jest programem bardzo stresującym, ale potem - w efekcie - dającym wiele satysfakcji.
I będącym swoistą lekcją historii?
Tak, szczególnie podczas przygotowań do programu. Od dawna chodziła za mną sprawa gen. Andrieja Własowa. Dzięki temu, że udało mi się znaleźć sowieckie raporty na temat jego schwytania, pomyślałem, że warto pokazać tę historię na ekranie. Powiedzieć o tym, kim był Własow i czego dokonał. Tak, by widzowie mogli się zastanawiać, czy to zdrajca czy bohater?
O czym jeszcze Pan opowie polskim widzom w najnowszej serii programu?
Przede wszystkim o Enigmie - naszym największym osiągnięciem XX wieku było przecież złamanie szyfru tej maszyny. To pozwoliło skrócić wojnę o co najmniej parę lat. Dokonał tego genialny matematyk Marian Rejewski. Świat o tym nie wie. Dlatego na temat Enigmy powstaną cztery odcinki - będą emitowane nie tylko w Polsce, ale i również poza naszymi granicami.
Niedługo wyruszam na kolejną dokumentację - będziemy realizować też widowisko o bitwie pod Komarowem - pięknej bitwie polskiej kawalerii, która przesądziła o losach wojny polsko-bolszewickiej. To właśnie do Komarowa zjeżdżają się pasjonaci z całej Polski, aby odtwarzać polski bój z Armią Konną Siemiona Budionnego.
No właśnie, ten dramatyczny z wielu powodów XX wiek to też nasze, polskie powody do dumy.
A kto wie, że ta biedna Polska, w czasie wojny niszczona przez wiele lat, wystawiła w 1939 roku czwartą pod względem liczebności armię świata? Kto zna osiągnięcia naszych żołnierzy w bitwie o Monte Cassino? Powinniśmy światu przypominać, co zrobiliśmy. Żeby nas za to ceniono.
Nie mogę nie spytać o Clausa von Stauffenberga - postać niejednoznaczną, dla Niemców bohatera narodowego, dla Polaków niekoniecznie. O sprawcy nieudanego zamachu na Hitlera wspominał ostatnio w Berlinie prezydent Bronisław Komorowski mówiąc o nim jako o postaci ważnej dla europejskiego ruchu oporu.
Nie chcę odnosić się do słów polityków. Jeżeli chodzi o historię: Claus von Stauffenberg stał się sumieniem Niemców. Nie po to wydali wiele milionów dolarów na film, w którym niemieckiego oficera, świetnie zresztą, zagrał Tom Cruise. Szukają jakby usprawiedliwienia, mówią: "o, patrzcie, to nasz człowiek chciał zabić Hitlera". Wolno im, pokazują swoich bohaterów, bo decyzja o zamachu była bohaterska.
Ale powinniśmy zawsze oceniać historię, ważne wydarzenia, z naszego polskiego punktu widzenia. Zadawać pytanie, czy Stauffenberg rzeczywiście godzien jest uznania Polaków?
No właśnie, wspominał Pan o niemieckiej wizji dziejów. Mieliśmy nie tak dawno w publicznej telewizji ZDF serial "Nasze matki, nasi ojcowie", z którego wyłaniał się tendencyjny obraz Armii Krajowej.
Dopóki nie będziemy głośno krzyczeć o naszej historii, jeżeli będziemy oszczędzać pieniądze, zamiast wydawać je na filmy o naszych bohaterach, to tak będziemy na świecie przyjmowani. Będziemy słyszeć o "polskich obozach koncentracyjnych" czy AK, która mordowała Żydów. To jest nasza wina, uderzmy się w pierś. Spróbujmy pokazać naszą historię, tak jak robią to Niemcy, Amerykanie czy Brytyjczycy.
Które polskie filmy historyczne pokazałby Pan więc z czystym sumieniem na Zachodzie?
Paradoksalnie, te które powstawały w czasach socjalizmu. Dlatego, że taki film jak "Westerplatte", który wtedy nakręcono, był naprawdę pięknym filmem. Podobnie jak "Orzeł" - opowieść o naszym wspaniałym okręcie podwodnym ORP "Orzeł". Natomiast, jeżeli zapyta mnie Pan, który film ostatnio zrealizowany należy pokazać za granicą, odpowiem: "żaden".
Czego spodziewałby się Pan po polskiej polityce historycznej?
A mamy coś takiego? Tu mnie Pan zaskoczył...
Trudne pytanie...
Oczywiście nie mamy polityki historycznej, a szkoda. Spodziewałbym się imperatywu, że będziemy promować naszych bohaterów, naszą historię i pokazywać jej wpływ na dzieje Europy.
Tymczasem nasz wizerunek za granicą pozostawia, krótko mówiąc, wiele do życzenia.
Bo nie mówimy o tym, o czym powinniśmy mówić, a czasami strzelamy sobie w stopę. Patrzę teraz na wspaniałe działko Boforsa kal. 37 mm. Za pomocą takich dział, pod Mokrą we wrześniu 1939 roku, nasi kawalerzyści wsparci przez pociągi pancerne, zniszczyli może nawet 100 niemieckich czołgów. A my sobie ciągle pokazujemy ułanów atakujących szablami czołgi. Bzdura totalna!
To obraz rozpowszechniony m.in. przez Andrzeja Wajdę.
Jego "Lotna" to był obraz alegoryczny. My ciągle pokazywaliśmy naszych kawalerzystów jako "dzielnych idiotów".
Bo społeczeństwo karmiono przez lata mitami.
Istnieje więc potrzeba pokazania prawdy. Przykład naszych chłopców na Westerplatte - było ich niewiele ponad 200, przez 7 dni odpierali bombardowanie, ostrzał z morza i ataki z lądu. Z kolei w Belgii jest gigantyczna twierdza Eben Emael, której broniło 800 żołnierzy. Przyleciało 80 niemieckich komandosów i Belgowie po 36 godzinach wyszli z rękami do góry.
To, że w Belgii wstydzą się tej historii i tego nie pokazują, to ja rozumiem. Ale że my robimy film za państwowe pieniądze, w którym pokazujemy naszych bohaterów z Westerplatte (film "Tajemnica Westerplatte" z 2013 roku - red.) jako idiotów, tchórzy i zdrajców - tego nie pojmuję.