Mieszkaniec Doniecka o codziennym życiu pod ostrzałem: "Zwykli ludzie są mięsem armatnim"
Nino Dżikija
02 sierpnia 2015, 11:05·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 02 sierpnia 2015, 11:05
Enrique Menendez to 31-letni biznesmen z Doniecka. W Moskwie postrzegany jest jako adwokat Kijowa. Na Ukrainie zaś wyzywany jest od sługusów Kremla. W rozmowie z naTemat opowiada o tym, jak wygląda codzienne życie w Doniecku z dala od informacyjnej wojny pomiędzy Kijowem a Moskwą.
Reklama.
Rok temu organizował proukraińskie protesty w Doniecku. Dziś znajduje się na liście popleczników terrorystów. Swoje egzotyczne nazwisko zawdzięcza hiszpańskim korzeniom. Urodził się i dorastał w Doniecku. Do wojny prowadził agencję marketingu internetowego. Obecnie jest współorganizatorem pomocy humanitarnej w ramach organizacji "Odpowiedzialni Obywatele”.
Pamięta Pan swój pierwszy ostrzał?
Tak, byłem u siebie w biurze, drukowałem kartki z napisem „dzieci”. Były potrzebne do oznaczenia samochodów, bo właśnie ewakuowaliśmy z miasta niepełnosprawne dzieci. Nagle usłyszałem wybuchy. Zasłona z dymu podniosła się aż do siódmego piętra. Wybiegłem na ulicę. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem zabitego człowieka. Leżał w kałuży krwi. Zabił go odłamek pocisku. Jednego z 10, które wybuchły tego dnia w samym centrum miasta.
Jakie myśli ma człowiek w głowie w takiej chwili?
Żadnej. Działałem na autopilocie.
A strach?
Też nie było. Załączyła mi się opcja „przetrwać”.
Co robić, gdy lecą pociski?
W zimę na przykład nurkowaliśmy w zaspy. Człowiek wybierał się po chleb, a musiał przeleżeć w śniegu pół godziny. Gdy przemieszczamy się po mieście, kątem oka zawsze badamy teren. Wyszukujemy kryjówki na wypadek nagłej strzelaniny.
Czy przypuszczaliście, że proeuropejskie protesty na Majdanie skończą się dla Was wojną?
Nie wierzyliśmy w to do ostatniej chwili. Wojna przyszła do miasta wraz bojówkarzami ze Słowiańska. To tam – ponad 100 km na południe od Doniecka – zaczęły się pierwsze działania wojenne. Po twarzach tych ludzi było widać, że poznali smak wojny. Byli brudni, wymięci i obdarci.
To byli zawodowi żołnierze?
To byli zwykli faceci.
Jak przywitali ich mieszkańcy Doniecka?
Nie mieliśmy pojęcia, kim są. Gdy w Słowiańsku w najlepsze już trwała wojna, my tu w Doniecku popijaliśmy zimne piwo w restauracjach. Napięcie rosło też u nas, wiadomo. Jednak główne zamieszanie ogarnęło bazy wojskowe. Część żołnierzy przechodziła na stronę buntowników, inni się bronili. I te ceregiele trwały dniami i nocami, aż w końcu buntownicy postanowili zająć lotnisko w Doniecku. W odpowiedzi Kijów zaczął obstrzał przy użyciu śmigłowców bojowych. Wtedy dopiero zrozumieliśmy, że w naszych progach zjawiła się wojna.
Jakie to uczucie?
Szok. Byłem u siebie w biurze. Nowoczesny biurowiec, duże okna. Wraz z moimi pracownikami spędziliśmy cały dzień, gapiąc się w horyzont. Obserwowaliśmy obstrzał lotniska. Widzieliśmy kłęby dymu i to, jak do miasta ściąga awiacja wojskowa. Samoloty leciały bardzo nisko, tuż nad blokowiskami. Na dole jakieś ciężarówki. Dookoła huki. Ludzie w panice. Media milczą. O tym, co się działo na tym lotnisku, dowiadywaliśmy się pocztą pantoflową, przez znajomych.
Co było potem?
Do miasta zaczęli zwozić uchodźców. Ludzie nie mieli pieniędzy i jedzenia. Postanowiliśmy zorganizować jakąkolwiek pomoc dla nich na własną rękę, ponieważ oficjalne struktury legły w gruzach.
Jak to? Przecież jakieś władze musiały być w mieście?
Tak zwani wielcy i możni od razu uciekli do Kijowa. Zostały tylko lokalne władze, które nieodpłatnie próbowały zapewnić mieszkańcom miasta względną normalność. Pilnowały, by działał prąd, kanalizacja, a ludzie mieli dostęp do wody bieżącej. Leciały pociski, a remont dróg wciąż trwał. To prawdziwi bohaterzy.
Po mieście pałętali się jacyś niezidentyfikowani ludzie z bronią. Szaleli szabrownicy. Ludzie, mieszkający na terenach objętych wojną, byli okradani przez wszystkich - raz tutejszych, a raz ukraińską armię. Zatrzymywano co lepsze samochody i odbierano „na potrzeby rewolucji”. Wielu wykorzystało ten chaos dla prywatnych porachunków i wzbogacenia się. Ludzi porywano, zabijano, torturowano.
A policja?
Nie było.
Gdzie się podziali mundurowi?
Narastający chaos leżał w ich interesie. Obawiali się oni, że w innym przypadku nowi rządzący, którzy przyszli do władzy po Majdanie, zaczną wprowadzać masowe represje wobec nich. Ale to nie koniec ówczesnych problemów. W mieście nie dało się też wezwać pogotowia. Przyjeżdżało tylko do rannych w wyniku działań zbrojnych.
Jak sprawy się miały z zaopatrzeniem?
Było naprawdę ciężko. Nagle pojawiły się rzesze staruszków, którzy zaczepiali na ulicach przechodniów i prosili o chleb. Emeryci chodzili do sklepów i hipermarketów jak do muzeów. Ludzie zaczynali głodować.
Czy to nie za mocne stwierdzenie?
To jak nazwać sytuację, gdy ludzie przez cztery dni odżywiali się jedynie korą drzewa śliwkowego? Nie działała żadna akcja humanitarna, a uchodźców przybywało. Zwozili ich z okolicznych wsi i miejscowości, które znalazły się na linii ognia. Ludzie nie mieli nic. Dawano im 17 minut na ewakuację, by zdążyć przed ostrzałem. Bez dokumentów, pieniędzy i jedzenia. W szlafroku, z jednym kapciem. Wraz z nimi dzieci. Robiliśmy zrzutę ze znajomymi i kupowaliśmy im podstawowe leki i jedzenie. Do dziś pamiętam samotną matkę i jej córeczkę z dużym poparzeniem skóry. Potrzebna była specjalna maść przeciwbólowa. Dziecko cierpiało, a wraz z nim matka, bo nie miała ani grosza, nie mogła pomóc własnej córce.
Rebelianci nie pomagali?
Niespecjalnie. Sami borykali się z brakiem zaopatrzenia. Czasem dzielili się z uchodźcami kaszą gryczaną. Jednego dnia przypadało po woreczku na pokój. Była jednak złej jakości, pełna robaków. Próbowali pomóc biznesmeni. Hipermarkety zaczęły organizować bezpłatne stołówki.
Jak jest teraz?
Większy porządek. Wprowadzono kontrolę nad posiadaniem broni. Np. w maju unieszkodliwiono formacje kozackie, które zajmowały się wymuszaniem pieniędzy od handlarzy na rynkach w zamian za ochronę.
Poprawiła się teraz sytuacja humanitarna. Jako pierwszy zaczął działać Fundusz Renata Achmietowa (red. oligarcha, uchodził za finansowe zaplecze byłego prezydenta Janukowycza). Jest też biuro ONZ i Międzynarodowy Czerwony Krzyż.
Czy do poprawy sytuacji przyczynił się też Kijów?
Wznowił wypłatę pensji i emerytur. Żeby je dostać, trzeba przejść odpowiednią procedurę rejestracji i co miesiąc wyjeżdżać po pieniądze na ukraińskie terytorium. Mamy tu 17 tys. niechodzących emerytów. Pozostali – choć poruszają się o własnych siłach – wciąż z trudem przedostają się na terytorium Ukrainy. Muszą stać w ponad 8 godzinnych kolejkach na punktach kontrolnych, które dzielą Kijów i zbuntowane republiki. Świadczenia wypłacają też tutejsze władze.
Skąd mają na to pieniądze?
Są przepuszczenia, że część kasy pochodzi z majątku prezydenta-uciekiniera Wiktora Janukowycza i - wiadomo - Rosji. Sytuacja uległa względnej poprawie. Wciąż jednak mocno doskwierają skutki blokady gospodarczej wprowadzonej przez Kijów.
Jakie są jej skutki?
Rebelianci wciąż mają co jeść, a zwykli ludzie niekoniecznie. Asortyment w donieckich sklepach zmalał, ale wciąż są dostępne ukraińskie produkty. Z tą jedną różnicą, że kosztują trzykrotnie więcej niż w pozostałych częściach Ukrainy. Wszystko dlatego, że zanim żywność trafi do tutejszych sklepów, musi przejść przez liczne „daj w łapę”. Są też rosyjskie produkty. Płacić można w rublach i hrywnach. Są osobne kasy.
Można więc powiedzieć, że w Doniecku zapanowała stabilność na miarę wojny
Teraz już wiem: ludzka psychika ma fenomenalne zdolności adaptacyjne. Człowiek przyzwyczaja się także do życia pod obstrzałami. W Doniecku wyrazem takiej adaptacji stało się zwykłe trzepanie dywanów.
Trzepanie dywanów?
Dźwięki, które towarzyszą tej czynności, łatwo pomylić z odgłosami salwy. Gdy człowiek mieszka na linii ognia, staje się wrażliwy na byle dźwięk. Wsłuchuje się w powietrze, bojąc się obstrzału. Żyje w ciągłym napięciu. Nic więc dziwnego, że rzuca się na ziemię, gdy słyszy, jak ktoś trzepie dywany, myląc te dźwięki z artylerią. Mimo to od jakiegoś czasu da się zaobserwować, że mieszkańcy Doniecka coraz częściej trzepią te swoje dywany bez obawy, że sąsiedzi spuszczą im łomot.
Kogo winią mieszkańcy Doniecka?
Wielu ludzi wiąże okropieństwa wojny z działaniami władz w Kijowie. Lokalne władze również nie cieszą się sporym poparciem mieszkańców. Popiera je góra 30 proc. ludności. Mimo że zaprowadzili względny porządek, ich decyzje są często chaotyczne i zmienne. Rozumiemy, że wszystko, co tu się dzieje, jest nielegalne.
Skoro nie ma wielkiego poparcia, to kto walczy po stronie Republiki Donieckiej?
Większość bojowników to lokalni mieszkańcy. Znam wielu ludzi walczących w tych szeregach.
O co walczą?
Ktoś chwycił za broń, bo był przeciwny Majdanowi. Inni w ramach samoobrony, obawiając się represji ze strony nowych władz. Są też idealiści, którzy wierzą w niepodległość Noworosji. Inni chcieli do Rosji, ale takich jest najmniej.
No właśnie, a o co walczą obecni tam Rosjanie? Są tam w końcu rosyjskie wojska?
Nie widać tego gołym okiem. Nie ma tak, że stoi kolumna rosyjskich wojsk. Pojawiła się natomiast duża liczba ludzi o wyglądzie przypominającym profesjonalnych wojskowych. Ich rosyjskie pochodzenie zdradzał akcent. Od razu było słychać, że nie są miejscowi. Uważam, że są to rosyjscy instruktorzy wojskowi. Są też najemnicy.
A broń?
Zarówno jedni, jak i drudzy mają starą radziecką broń. Trudno więc odróżnić, która z nich właśnie dotarła z Rosji, a która była tu od zawsze.
A jak oceniana jest rola Rosji?
Wiadomo, że niemała. Nie ma jednak większego sensu w rozprawianiu się nad tym. Rosja jest taka, jaka jest, innej nie ma. Kijów może histeryzować do woli. Obrażać się jak dziecko, że nie umie odebrać zabawki siłą. Kreml i tak nie zrezygnuje ze swoich interesów. Rozumie to nawet doniecki pierwszoklasista.
Czyli wszystkie pretensje kieruje Pan do Kijowa?
Nie rozumiemy logiki władz. Odnosimy wrażanie, że Kijów w ramach swojej operacji antyterrorystycznej zapomniał o tym, że na terenach objętych wojną żyją nie tylko rebelianci, lecz także ponad 3 mln cywili. W dużej mierze to staruszkowie i osoby z najbiedniejszych warstw społecznych. Najlepiej widać to w naszych szpitalach, które pękają w szwach, gdy trwają działania wojenne. Rannych jest tyle, że lekarzom zdarza się pracować przez kilka dni bez wypoczynku. Pomagają każdemu i nie robią różnicy pomiędzy „swoimi” i „obcymi”. W większości jednak walczą o życie staruszków, którzy w tej geopolitycznej grze są mięsem armatnim.
Mamy nawet statystyki. Na każdego martwego rebelianta przypada 23 zabitych cywilów. Oznacza to, że stracić życie musi 230 tys. mieszkańców, by władze z Kijowa zdołały zlikwidować 10 tys. tutejszych bojowników.
Może to nieunikniony koszt każdej wojny.
Ukraińska armia mogłaby ostatecznie zrezygnować z użycia ciężkiej artylerii, w tym systemu artylerii rakietowej. To nie jest broń precyzyjnego rażenia. Jej celem jest spowodowanie jak największych zniszczeń, zarówno w infrastrukturze, jak i wśród ludzi. Nie jest skuteczna w walce z terrorystami. Gdy zakładaliśmy organizację „Odpowiedzialni obywatele”, przyświecał nam jeden cel – jak najszybciej dotrzeć do Kijowa i wytłumaczyć władzom, do jakiego bestialstwa dochodzi. Byliśmy jednak naiwni. Kijów pozostał głuchy na nasze apele. Przecież każdy wojskowy rozumie, do czego służy ciężka artyleria.
W jaki inny sposób Kijów mógłby przywrócić porządek na zbuntowanych terytoriach?
Ukraińskie władze mają tu mocną dźwignię wpływu w postaci przedsiębiorców. Przypominam, że 80 proc. donieckiego biznesu odprowadza podatki na terytorium ukraińskim. Dlaczego? Bo nie ma wyjścia na europejski rynek bez Kijowa. Jednocześnie na całkowite zerwanie relacji gospodarczych z Moskwą również nie możemy sobie pozwolić. Dobrym przykładem jest fabryka maszyn w Kramatorsku. Miasto znajduje się w części obwodu donieckiego, który kontroluje Kijów. Zakład działa tylko dlatego, że Rosja wciąż kupuje 80 proc. jego produkcji.
Jak więc ma wyglądać rozsądna polityka Kijowa?
Na początku warto może chociaż rozpocząć dialog ze zbuntowanymi terytoriami i pogodzić się z faktem, że obywatele ze wschodu mają nieco odmienne zdanie od Kijowa.
Dlaczego tego nie robią?
Leży to w interesach wąskiej grupy ludzi u władzy. Póki trwa wojna, mogą oni spać względnie spokojnie, ponieważ ci, co w świetle obecnego krachu finansowego już by dawno poszli na Kijów z widłami, walczą na froncie. Mają większych wrogów: separatystów, Kreml, Putina. Władze mówią: nie udaje się nam, bo Donieck i Ługańsk.
Tymczasem my w Doniecku mówimy tak: Ukraina to nasza ojczyzna. Nie przestaliśmy być jej obywatelami dlatego, że mamy krytyczny stosunek do poczynań władz. Odróżniamy rząd od państwa i swoich uczuć patriotycznych.
Za swój krytyczny stosunek wobec władz w Kijowie trafił Pan na listę wrogów narodu ukraińskiego sporządzanej przez Centrum „Mirotworiec” (pol. Rozjemca).
Ta lista ma charakter nieoficjalny. De jury władze nie mają do mnie żadnych pretensji. Co miesiąc odwiedzam Kijów bez utrudnień.
Mimo to obecność na czarnej liście "Mirotworca" może mieć opłakane skutki. Pamiętamy dziennikarza Ołesia Buzynę i polityka Ołeha Kałasznikowa, których dane adresowe zostały opublikowane przez Centrum tuż przed ich zabiciem. Dlaczego tym razem padło na Pana?
To jest jakiś nonsens. Rok temu organizowałem protesty na rzecz jedności Ukrainy i od tego czasu moje stanowisko w tej sprawie pozostało niezmienne. Dalej uważam się za obywatela niepodzielnej Ukrainy. Mimo to Centrum „Mirotworiec”, powołane przez doradcę MSW Antona Hieraszczenkę, uznało mnie za poplecznika terrorystów. Motywowali to tym, że na swoim profilu w Facebooku śmiem krytykować działania władz w Kijowie.
Władze w Kijowie pozostają jednak nieugięci i kontynuują obrany kurs. Co może zmienić to nastawienie?
Kolejny wstrząs. Finansowy bądź bunt społeczny. Zarówno pierwsze, jak i drugie jest bardzo prawdopodobnym scenariuszem. Mamy do czynienia z masową ucieczką przed mobilizacją. Powietrze gęstnieje od nabrzmiewającego niezadowolenia.
Enrique Menendez – Jako jedyny z 12 organizatorów proukraińśkich protestów nie uciekł z Doniecka wraz z rozpoczęciem działań wojennych.