– Referendum jest dzisiaj bez ojca. Chcemy wypełnić tę lukę – mówi Roman Giertych. Jego Instytut Myśli Państwowej rusza z kampanią referendalną. Jak mówi mecenas, planują wydać na nią 5-6 mln zł, dlatego prosi o wpłaty. Ale nie ma wątpliwości, kto będzie największym darczyńcą. – Na razie sam wpłaciłem kilkaset tysięcy złotych – przyznaje były wicepremier.
Kampania referendalna na razie toczy się w cieniu kampanii parlamentarnej, a finansowanie partii z budżetu i wprowadzenie JOW zostały zepchnięte w cień przez tematy narzucane przez dwie główne partie polityczne. Roman Giertych chce to zmienić startując z kampanią referendalną Instytutu Myśli Państwowej. To think tank założony kilka lat temu razem z Michałem Kamińskim i Kazimierzem Marcinkiewiczem.
Billboardy, TV, internet
Na razie w Warszawie i okolicach pojawi się kilkadziesiąt billboardów. – W drugiej fazie kampanii, po połowie sierpnia, chcemy rozszerzyć akcję na inne miasta Polski. Planujemy też mailing, zanim ze swoim przekazem ruszą partie polityczne – tłumaczy mecenas. Gotowe są już też ulotki, a w planach jest także kampania internetowa. Działania mają się skupić w okręgu, z którego będzie startował mecenas. – Zależy mi, żeby moi wyborcy licznie zagłosowali – tłumaczy.
– Nie jestem hipokrytą. Liczę, że zaangażowanie w sprawy publiczne zostanie docenione przez wyborców także podczas wyborów do Senatu – przyznaje Giertych. Pewnie dlatego głęboko sięga do kieszeni. – Na dobry początek wpłaciłem na konto komitetu referendalnego kilkaset tysięcy złotych – przyznaje. Prośbę o wpłaty przez innych należy raczej traktować jako kokieterię. Wydaje się, że kwota 5-6 mln, o której mówi Giertych, jest w jego zasięgu.
Kampania na bogato W naTemat pisaliśmy o jego finansach. Kancelaria Roman Giertycha spółka komandytowo-akcyjna w 2013 roku miała 5,19 mln przychodu i 3,49 mln złotych zysku na czysto (za 2014 nie opublikowano wtedy jeszcze danych). Jak widać mecenas ma za co prowadzić kampanię.
Dzięki temu, że oficjalnie to nie on, ale IMP namawia do głosowania w referendum, Państwowa Komisja Wyborcza nie ma do czego się przyczepić, choć niedawno ostrzegała, że nie można łączyć kampanii referendalnej i wyborczej. Do tego sprytnie obchodzi limit wpłat i wydatków w kampanii parlamentarnej - przed referendum takich ograniczeń nie ma i Giertych może szerokim strumieniem finansować billboardy i reklamy, w których to on jest na pierwszym planie.
Sikorski wróci?
Były lider LPR liczy na sukces. Pierwszym krokiem ma być przeniesienie do innego okręgu senatora Łukasza Abgarowicza. – Liczę, że Platforma zrezygnuje z własnego kandydata. Gdyby tak nie zrobiła, musiałaby wejść ze mną w publiczny spór, a to się jej nie opłaca – mówi były wicepremier. I ma rację, bo partii Ewy Kopacz przyda się w Senacie ktoś, kto będzie ostro (i co ważne malowniczo) recenzował działania PiS. A Giertych niejednokrotnie pokazał, że potrafi to robić.
W kampanię referendalną być może włączą się dwaj pozostali liderzy IMP, ale to Giertych będzie grał pierwsze skrzypce, będzie twarzą kampanii. – Namawiam też Radosława Sikorskiego, by włączył się w prace Instytutu Myśli Państwowej – mówił.
Będzie o nim głośno
Giertych liczy, że kiedy już pojawią się społeczne emocje wokół referendum, telewizje zaczną organizować debaty. – Chętnie wezmę w takiej udział – deklaruje. Sam najmocniej będzie akcentował potrzebę zniesienia finansowania partii z budżetu. – Bez tego po wprowadzeniu JOW-ów scena partyjna się zabetonuje – przekonuje Giertych. Dodaje, że jeśli postulat zniesienia finansowania partii zostanie przez wyborców zaakceptowany, "wydanie chociaż złotówki z budżetu na kampanię będzie nielegalne".
Po dwóch kadencjach odpoczynku od czynnej polityki i delektowania się funkcją komentatora były wicepremier wraca. I od razu udowadnia, że nie stracił instynktu. Doskonale zna prawo i wykorzystuje luki w przepisach, by wyprzedzić konkurencję. Przydaje się też majątek mecenasa. Dlatego w kampanii wyborczej o Romanie Giertychu będzie głośno.