Częstochowa – stolica polskich pielgrzymek każdego roku w wakacje przeżywa prawdziwe oblężenie. To właśnie przez pielgrzymki mieszkańców zaczęto nazywać "medalikami", a do miasta przylgnęła łątka pątniczego centrum Polski, ale nie wszyscy patrzą na ten katolicki festiwal z zachwytem.
– Nic z tego nie mamy! – irytuje się częstochowski przedsiębiorca. – Te ich skrzeczące plecaczki z głośnikami są nieznośne – dodaje pracownik miejskiej biblioteki. Do tego chóru patrzących spod ukosa na pielgrzymki dołączają też lokalni samorządowcy.
Pielgrzymek w bród, ale Częstochowę omijają szerokim łukiem
Statystyki pielgrzymkowe robią wrażenie. Kiedy nadchodzi wakacyjne przesilenie pielgrzymkowe, w Częstochowie na Jasnej Górze wyrasta drugie, osobne miasteczko. Tylko w ciągu jednego sezonu w 2014 roku od maja do sierpnia na Jasnej Górze pojawiło się ponad 91 tys. osób w znoszonych butach. Z najodleglejszych miejsc w Polsce do Częstochowy przybyło 169 pielgrzymek.
Swoje cztery tysiące pielgrzymów dorzucili rowerzyści, którzy w zeszłym roku zorganizowali 85 rowerowych tras z finałem na Jasnej Górze. Biegacze to kolejne 415 osób, zdarzyła się nawet nartorolkowa z Siedlec. Nie wspominając o indywidualnych wędrówkach do jasnogórskiego Sanktuarium i tych, którzy cenią wygodę i podróżują samochodem, albo autokarem.
Na Jasnej Górze przez cały rok czekają na turystów-pielgrzymów. Oprócz religijnego wymiaru, to przecież też zwyczajny biznes. A pielgrzym potrafi być hojny i sypnąć groszem nie tylko na tacę. Problem w tym, jak twierdzą od dawna mieszkańcy i niektórzy lokalni samorządowcy, że nic nie mają z tego całego pielgrzymkowego przemysłu, a pieniądze zostają na Jasnej Górze, nie w Częstochowie.
Miasto nie dysponuje dokładnymi wyliczeniami, ale urzędnicy mają nosa i twierdzą, że potężne pieniądze przeciekają im przez palce. – Problem w tym, że miasto nic na nich nie zarabia – mówił Marek Balt już w 2011 roku, kiedy jeszcze pełnił funkcję przewodniczącego Rady Miasta. I zwracał uwagę na to, że miasto nie tylko nie widzi kokosów z pielgrzymkowego biznesu, lecz także musi do tego dokładać ze swojej kieszeni.
– Płacimy za zapewnienie im bezpieczeństwa, za pogotowie ratunkowe, szpitalny oddział ratunkowy, oddziały szpitalne, które obsługują turystów, straż miejską, za wywóz ich śmieci i wiele innych. Wyłożyliśmy mnóstwo pieniędzy na infrastrukturę turystyczną wokół Jasnej Góry, za 24 mln złotych naprawiliśmy drogi, które do niej prowadzą, za 15 mln wyremontowaliśmy parki dookoła niej. W tej chwili remontujemy reprezentacyjną aleję Najświętszej Maryi Panny za około 60 milionów. To są potężne pieniądze z podatków częstochowian – tłumaczył z nieukrywanym żalem.
Dlatego co jakiś czas pojawiają się pomysły, żeby pielgrzymów opodatkować. Temat wraca co roku jak bumerang, a samorządowcy liczą i się coraz bardziej denerwują. Na czele niezadowolonych coraz głośniej słyszalny jest sam prezydent Częstochowy Krzysztof Matyjaszczyk. – Częstochowa, podobnie jak inne turystyczne miasta w Polsce, mogłaby mieć opłatę miejscową obowiązującą tych, którzy do nas przyjeżdżają i nocują. Wpływy z tej opłaty, pobieranej od turystów i pielgrzymów, można byłoby z pożytkiem wykorzystać np. na poprawę infrastruktury turystycznej – mówił w zeszłym roku.
Mieszkańcy się przyczaili
Zbigniew Stańczyk jest pracownikiem miejskiej biblioteki. I jak większość mieszkańców Częstochowy, zdążył się przyzwyczaić do pielgrzymów, chociaż jest jedna rzecz, której ciągle nie może znieść. – Te ich plecaczki z głośnikami są nieznośne! Zazwyczaj są kiepskiej jakości i niemiłosiernie skrzeczą. To naprawdę irytujące i działa mi na nerwy. Ludzie tak się jednak do tego przyzwyczaili, a pielgrzymki tak bardzo wrosły w krajobraz miasta, że nawet tutaj, w bibliotece, gdzie przecież przychodzi mnóstwo mieszkańców, rzadko słyszy się rozmowy na ten temat – mówi nam.
W Częstochowie są też tacy, którzy głośno mówią o swoim niezadowoleniu. Kuba, pracownik sklepu muzycznego w Częstochowie przyznaje, że najczęściej na pielgrzymów denerwują się ci, którym ich obecność przeszkadza ze względów ideologicznych. – Częstochowa wcale nie jest katolickim centrum kraju wbrew pozorom. Jest tu sporo osób o wyraźnie antyklerykalnych poglądach i oni najchętniej przepędziliby pielgrzymów na cztery wiatry – przyznaje. On sam, jego znajomi i rodzina są raczej obojętni wobec tabunów kierujących się na Jasną Górę. – A tam, a dlaczego niby miałbym się denerwować, że lgną do miasta. Po prostu są i już – ucina krótko.
Kiedy dzwonię do jednego z częstochowskich przedsiębiorców, najpierw nie chce za bardzo rozmawiać. Ale kiedy pytam o pieniądze, natychmiast rozwiązuje mu się język. – Kler zarabia, a my nie. Nie czarujmy się, pielgrzymki to dochodowy interes, a my tu ani złotówki nie zobaczyliśmy. Co ja albo inni mieszkańcy z tego mam? Powiem pani – kupę śmieci i nic więcej. Pielgrzymi nie wyścibiają nosa z Jasnej Góry – tam mają ogromny płatny parking, to tam nocują, jeśli zostają na dłużej, to tam się stołują i to tam kupują pamiątki. Profity z tego żadne – mówi zdecydowanie. Mimo stanowczego stanowiska, nie chce występować pod nazwiskiem, bo, jak twierdzi, nie chce się narażać na przykrości. Prowadzi biznes, a w biznesie trzeba dobrze żyć ze wszystkimi, jak mówi.
Ojciec Robert Jasiulewski, rzecznik prasowy Jasnej Góry nie widzi iskrzenia na linii pielgrzymów i mieszkańców Częstochowy. Na początku nawet nie rozumie, o co go pytam. – Ach, to takie slogany troszkę. Przecież gdyby rzeczywiście istniał jakiś rodzaj napięcia, o którym mowa, mieszkańcy Częstochowy nie przychodziliby do nas. A jest inaczej. Warto pomyśleć, jak miasto wyglądałoby dzisiaj, gdyby co roku nie przyjeżdżali i nie przychodzili do niego pielgrzymi. Częstochowa mogłaby być teraz zupełnie inna – kwituje rzecznik Jasnej Góry.