Właśnie rozpoczęła się słoneczna sobota, ale nikt, kto zobaczył dantejskie sceny na ulicach warszawskiej Woli, nie cieszył się sprzyjającą pogodą. Chyba, że esesmani - żołnierze specjalnej grupy bojowej gen. Heinza Reinefartha - którzy przystąpili właśnie do regularnego mordu tysięcy cywilów. Cała dzielnica spłynęła krwią...
Bez wątpienia 5 sierpnia - nazwany "czarną sobotą" był jednym z najczarniejszych dni w historii Warszawy. Feralnej soboty zginęło w płomieniach lub od kul ok. 20 tys. bezbronnych mieszkańców. Co najmniej drugie tyle sadyści Reinefahrta - z Oskarem Dirlewangerem na czele - zabili w następnych dniach. Oprawcy szczególnie wzięli sobie do serca rozkaz Hitlera, wydany tuż po wybuchu Powstania. "Zabijać każdego, bez wyjątku!"...
Schemat był mniej więcej ten sam. Od rana do wieczora niemieccy oprawcy i ich sojusznicy plądrowali dom po domu, siłą wyciągali mieszkańców na ulicę i natychmiast pozbawiali życia. Cywilów nie łudzono obietnicami zachowania przy życiu, rozgłaszano za to, że idą na śmierć, bo są "winni" niedoli Niemców. Setki osób nawet nie wywleczono z mieszkań, a rozerwano granatami rzucanymi przez otwarte okna kamienic. Nie oszczędzano nikogo - nawet pacjentów szpitali. Esesmani, w wielu przypadkach pijani, bawili się przy tym nieźle - fotografując sterty pomordowanych, nierzadko wybuchając śmiechem.
Przedstawiamy relacje osób, które jakimś cudem ocalały z rzezi:
Aleksandra Kreczkiewicz, mieszkanka kamienicy przy ul. Górczewskiej
Niemcy otaczają kamienicę, wydają rozkaz opuszczenia mieszkań; straszny krzyk dzieci, kobiet, u wyjścia padają strzały - kilka osób zabitych i rannych już przy wyjściu na ulicę; wypędzają na kartoflisko, każą się kłaść w bruzdy - wokoło pilnują - nie ma mowy o ucieczce.
Po kilku minutach każą wstać - prowadzą pod pobliski most: nie ma wątpliwości, co z nami będzie; na pytanie jakiejś pani, gdzie nas prowadzą - odpowiadają: "Z waszej winy giną niemieckie kobiety i dzieci, dlatego wy wszyscy musicie ginąć". Ustawiają nas. (...) w odległości 5 m przed nami jeden z oprawców z największym spokojem przygotowuje do strzału karabin maszynowy; drugi z nich nastawia aparat fotograficzny - chcą utrwalić egzekucję.
Wanda Felicja Lurie o mordach przy ul. Działdowskiej
W pewnym momencie wtargnęli Niemcy; wyciągnęli mężczyzn, kazali rozbierać barykady i rozpoczęli palenie mieszkań. Widziałam jak podpalone zostały na naszej ulicy domy nr 3, 5 i 8. Podpalili te domy, rzucając z ulicy do mieszkań butelki z benzyną, nie wzywając wcześniej ludności do opuszczenia domów.(...)
Dopiero gdy zrobiło się ciemno egzekucje ustały. Oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali. Ciała dotykali przez specjalne szmatki. Mnie zdjęto z ręki zegarek – nie zauważyli, że żyję. W czasie dobijania leżącego obok mnie mężczyzny strzały Niemców raniły mi nogę. W przerwach między dobijaniem i rabunkiem Niemcy pili, śpiewali, śmiali się. Leżałam tak przyciśnięta trupami w kałuży krwi. Myślałam tylko o śmierci, jak długo będę się męczyć.
Dr Jan Napiórkowski, lekarz
Widzimy wał trupów mniej więcej na metr wysokości. Widać zwłoki ludzkie ubrane w białe fartuchy, szlafroki szpitalne i ubrania cywilne. Wszystko zbryzgane krwią. Przed tym wałem stoją dwa szeregi żołnierzy z odznakami SD, po czterech w każdym szeregu, z karabinami ręcznymi gotowymi do strzału. Ustawieni są w ten sposób, że tworzą uliczkę, przez którą musimy przejść.
Utworzył się więc makabryczny prostokąt, którego boki tworzą: ściana egzekucyjna, dwa szeregi egzekutorów i my. Stoimy dłuższą chwilę w zupełnym otępieniu. Oprawcy ładują broń. Jest cudny sierpniowy zachód słońca, które chowa się za dachami domów. Łagodny wiaterek rozwiewa mi włosy na czole, przepędza dymy płonących wokoło drewnianych domostw.
Wiesława Chełmińska o egzekucji w szpitalu św. Łazarza przy ul. Leszno
Z chwilowej zadumy wyrwana zostałam stając przy drzwiach, gdzie Niemcy szykowali się do zabicia nas. Silnym uderzeniem karabinu rozerwali mój uścisk z mamą. Zaraz potem Niemiec popchnął moją matkę do przodu i zabił na moich oczach. Mnie kazał wejść wysoko na stos zamordowanych ludzi. Nie mogłam sobie poradzić, bo było to ponad metr wysokości. Nie wiem jak to się stało, że padło kilka strzałów, ale żaden mnie nie trafił. Błyskawicznie znalazłam się w samym środku wśród zabitych.
O godzinie drugiej w nocy Niemcy sprowadzali jeszcze z pięter ludzi, którzy prawdopodobnie ukryli się na terenie szpitala. Tych też zabijali. Słyszałam płacz małego dziecka, proszącego Niemca, żeby nie zabijał mamusi i tatusia. Za chwilę padły strzały.
Janina Rozińska o egzekucji na terenie zajezdni tramwajowej przy ul. Młynarskiej
Z karabinu maszynowego Niemcy otworzyli ogień do naszej stłoczonej grupy. Po pierwszej salwie ze stłoczonego tłumu zaczęli się podnosić ranni, a wówczas Niemcy rzucali w tłum granaty ręczne. (...) Gdy wszyscy z grupy padli, Niemcy stojąc poza naszą grupą strzelali do rannych, którzy się podnosili lub poruszali. Aż do zmroku podchodzili do leżących Niemcy, celując się do poruszających się równocześnie z żartami i śmiechami, zwłaszcza gdy ranny został trafiony.
Ks. Bernard Filipiuk o mordach przy ul. Górczewskiej (4-5 VIII)
Niemcy zdobywszy dom naprzeciwko posesji szpitala położonej wszystkich jego mieszkańców na chodniku przed domem rozstrzelali, przypuszczalnie w liczbie 60 - 100 osób. Widziałem również z okna szpitala, jak Niemcy jedną kobietę z dzieckiem, która widocznie ze strachu wybiegła z bramy płonącego domu na ulicę Płocką (w sąsiedztwie szpitala), złapali i wraz z dzieckiem wrzucili przez okno do płonącego domu.(...)
W mojej dwunastce razem ze mną była kobieta. Na ręku trzymała dziecko małe, które mogło mieć rok. Z tym dzieckiem została rozstrzelana. Prosiła gestapowca, aby najpierw zabił dziecko, a potem ją. Uśmiechnął się tylko i nic nie odrzekł. Dziecko to długi czas po rozstrzelaniu kwiliło i płakało, słyszałem to, a jego kwilenie krew mi w żyłach mroziło.
Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl
Dział Historia od teraz także na Facebooku! Polub nas!