
Szczątki ludzkich ciał, setek ciał, zalegały wzdłuż ulicy Kilińskiego w Warszawie, gdy kończył się jeden z najczarniejszych dni trwającego niemal od dwóch tygodni Powstania. Niedawno, nawet daleko stąd, słychać było potężną eksplozję niemieckich ładunków wybuchowych. Tej tragedii można było zapobiec…
REKLAMA
Widok części warszawskiego Starego Miasta był tej feralnej niedzieli doprawdy zatrważający. Sceny niczym z apokaliptycznej wizji. Tu i ówdzie leżały elementy garderoby, gdzie indziej fragmenty, dosłownie fragmenty, porozrywanych na strzępy ciał. Ulica, na której doszło do eksplozji, była ruiną. Nic dziwnego – prawie 500 kg trotylu zrobiło swoje. W filmie Jana Komasy „Miasto ‘44” to właśnie scena z ogromną kulą ognia i setkami ofiar najbardziej przemawia do wyobraźni widza.
Koniec świata na Kilińskiego
Osławiony czołg-pułapka – tak od dziesięcioleci nazywa się opancerzony pojazd gąsienicowy Borgwart, wykorzystywany przez Niemców do przewozu ładunków wybuchowych - nie był jednak żadnym podstępem. To nie była kolejna niemiecka zbrodnia, dokonana z ukrycia. Zdecydowała cała lawina błędów - od szeregowych po dowódcę zdziesiątkowanej kompanii Batalionu "Gustaw".
Osławiony czołg-pułapka – tak od dziesięcioleci nazywa się opancerzony pojazd gąsienicowy Borgwart, wykorzystywany przez Niemców do przewozu ładunków wybuchowych - nie był jednak żadnym podstępem. To nie była kolejna niemiecka zbrodnia, dokonana z ukrycia. Zdecydowała cała lawina błędów - od szeregowych po dowódcę zdziesiątkowanej kompanii Batalionu "Gustaw".
Właśnie minęła godz. 18, gdy spora grupa uśmiechniętych powstańców, zachowujących się nadzwyczaj głośno, przykuła uwagę innych. To młodzi ludzie, którzy maszerowali w otoczeniu zdobycznej niemieckiej maszyny. Tłum gęstniał, zapanowała euforia po ciężkim dniu walk. Nikt nie przeczuwał najgorszego. Nagle wielki wybuch zabił co najmniej 220 osób - wojskowych i cywilów.
"Koń trojański"
Niestety, był to skutek braku rozwagi samych powstańców, sprzeniewierzenia się - pisze Łukasz Mieszkowski, autor książki poświęconej tragedii przy ul. Kilińskiego - ogólnie przyjętym w zbiorowości zasadom. "Uruchamiając uszkodzony pojazd, rozbierając barykady, dostarczając śmiertelnie niebezpieczny ładunek w samo serce dzielnicy, powstańcy popełnili taki właśnie błąd. Zwiódł ich własny entuzjazm, pewność siebie, być może niesubordynacja. Śmierć nie spadła z nieba, nie została zadana ręką nieprzyjaciela" - podkreśla historyk.
Niestety, był to skutek braku rozwagi samych powstańców, sprzeniewierzenia się - pisze Łukasz Mieszkowski, autor książki poświęconej tragedii przy ul. Kilińskiego - ogólnie przyjętym w zbiorowości zasadom. "Uruchamiając uszkodzony pojazd, rozbierając barykady, dostarczając śmiertelnie niebezpieczny ładunek w samo serce dzielnicy, powstańcy popełnili taki właśnie błąd. Zwiódł ich własny entuzjazm, pewność siebie, być może niesubordynacja. Śmierć nie spadła z nieba, nie została zadana ręką nieprzyjaciela" - podkreśla historyk.
Tragedię sprowadzili na siebie sami podwładni "Gustawa". Później, niejako w reakcji obronnej, stworzono mit niemieckiego „konia trojańskiego - spisku z wykorzystaniem bomby zegarowej. Bilans strat i doznanej traumy był tak ogromny, że trzeba było gdzieś ją skanalizować. Padło na okupantów, który uosabiali – całkowicie słusznie – zbrodnie, dokonywane zresztą od pięciu lat. Nie pierwszy raz uznano ich właśnie za barbarzyńców.
Naczelne dowództwo AK wiedziało o wybuchu – dzień po tragedii zdecydowano, aby nie nagłaśniać sprawy. Niewykluczone, że zdawało sobie sprawę z popełnionych błędów. A było ich mnóstwo. Począwszy od reakcji na "zabłąkany" pojazd, który dotarł do powstańczej barykady na Podwalu, ale jakimś cudem... nie wybuchł. Prawdopodobnie zawinił mechanizm zdalnego odpalenia ładunku. Niecodzienna zdobycz wpędziła powstańców w konsternację.
Najgorsza decyzja
Trzeba było sprowadzić najlepszych saperów, ale dowódca – kpt. „Gustaw” tego nie zrobił, choć miał wątpliwości. Pojazd tkwił godzinami na barykadzie i… nic. To był wystarczający czas, aby uniknąć tragedii. Tymczasem pojazd, jakby w przypływie brawury, został wprowadzony dalej, w ciasne staromiejskie uliczki, skupisko żołnierzy i cywilów. Podjęto najgorszą z możliwych decyzji. Nikt się jej otwarcie nie sprzeciwił.
Trzeba było sprowadzić najlepszych saperów, ale dowódca – kpt. „Gustaw” tego nie zrobił, choć miał wątpliwości. Pojazd tkwił godzinami na barykadzie i… nic. To był wystarczający czas, aby uniknąć tragedii. Tymczasem pojazd, jakby w przypływie brawury, został wprowadzony dalej, w ciasne staromiejskie uliczki, skupisko żołnierzy i cywilów. Podjęto najgorszą z możliwych decyzji. Nikt się jej otwarcie nie sprzeciwił.
Naturalna ciekawość gapiów zrobiła swoje – trudno się dziwić, właśnie pokazano, że nie taki Niemiec straszny... Nagle operator pojazdu zwolnił skrzynię z ładunkiem wybuchowym – uruchomił w ten sposób zapalnik, który wcześniej z niewiadomych przyczyn nie zadziałał. Później była już tylko krew.
Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl
