Choć we wczorajszym spektaklu piłkarskim po stronie gospodarzy zawiedli prawie wszyscy aktorzy, postać jednego z nich zasługuje na szczególną uwagę. Arjen Robben, bo o nim mowa, nie ma ostatnio łatwego życia. A to zawalił arcyważny mecz ligowy z Borussią Dortmund, a to wczoraj znów nadwyrężył zaufanie i sympatię działaczy i kibiców z Monachium. Tym razem nie strzelił karnego w dogrywce przeciwko Chelsea Londyn w finale Ligi Mistrzów.
Stały fragmentu, jakim jest rzut karny w meczu piłki nożnej to prawdopodobnie jeden z najłatwiejszych do wykonania elementów sztuki piłkarski. Przynajmniej w teorii. Wystarczy ustawić sobie futbolówkę na jedenastym metrze przed bramką, zrobić mniejszy lub większy rozbieg (można też bez, co pokazał wczoraj Didier Drogba) i przymierzyć w któryś róg bramki. Dobrze wykonanego karnego bramkarz praktycznie nie ma prawa obronić. Według wielu, wówczas ma od kilku do kilkudziesięciu procent szans na nieprzepuszczenie piłki do siatki. Zatem musi liczyć na łut szczęścia. Bądź nieskuteczność przeciwnika.
W przypadku golkiperów, którzy stają oko w oko Arjenem Robbenem, ich notowania nadspodziewanie jednak wzrastają. Szczególnie w ostatnim czasie. Nie wiadomo czy Holender uczęszczał kiedyś na zajęcia pt: „Wykonywanie jedenastek”. Jeśli nawet tak, to musiał być na pewno nieobecny, gdy poruszano temat oddawania strzałów w okolice środka bramki. Inaczej, pamiętał by przecież, iż gdzie jak gdzie, ale w to miejsce (gdzie zazwyczaj stoi bramkarz) niekoniecznie warto uderzać. W lewy górny, w prawy dolny, pod poprzeczkę - według uznania.
Robben przyjął niestety ostatnio zasadę, że na przekór wykładowcom wspomnianych zajęć, kibiciom czy ekspertom, karnego będzie strzelał w ten zakazany sposób. Choć świat docenia ludzi idących pod prąd, to tym razem na zrozumienie nie ma co liczyć. Tym bardziej w oczach fanów z Allianz Arena. Tuż przed wykonywanie jedenastki przez Robbena podczas dogrywki finału Ligi Mistrzów, część publiczności zakryła oczy rękoma. Z kolei Bastian Schweinsteiger stanął po drugiej stronie boiska przy swoim bramkarza, tyłem do przeciwległego pola karnego i ukucnął.
Podobne zachowania są często spotykane w takich nerwowych momentach. Jednak tym razem nie było to klasyczne „chuchanie na zimne” by nie zapeszyć, tylko autentyczne obawy o ten stały fragment gry. - Gdy Holender podchodził do rzutu karnego, wielu fanów obawiało się najgorszego - pisze dziennik „Die Welt”. Jak się chwilę później okazało, ich strach był uzasadniony. Robben uderzył fatalnie. Może i dosyć mocno, ale też zbyt centralnie. Petr Cech zdołał nawet złapać piłkę (co prawda na raty), co najdobitniej świadczy o jakości strzału wicemistrza świata z mundialu w RPA.
- Nie potrafię opisać słowami tego, jak się czuję, ale to był fatalny wieczór - przyznał piłkarz. - A mój karny nie był dobry. Chciałem uderzyć piłkę mocno i wysoko, ale poleciała za nisko. To był straszny karny - powiedział Robben.
Choć Holender pozostał na boisku do końca meczu, nie został wyznaczony do wykonywania "jedenastek" podczas konkursu rzutów karnych. A raczej, jak się później okazało, nie był na to gotowy. Trener gospodarzy Jupp Heynckes wyznał to dziennikarzom. - Nie można nikogo zmusić do strzelania rzutu karnego. Robben nie czuł się wystarczająco pewny. Powiedział mi o tym - powiedział niemiecki szkoleniowiec Bayernu.
Ciekawe było również to, co Heynckes powiedział następnie: "Niektórzy z moich piłkarzy nie czuli się na tyle pewnie czy nie mieli tyle pewności siebie, żeby podjąć próbę strzału" - powiedział Heynckes. - Byli zmęczeni po 120 minutach gry. Nie możesz nikogo zmusić, żeby strzelał karnego - twierdzi. Zmęczeni? Zrozumiałe. Ale w takim meczu, przy wsparciu dopingu z trybun, nie chcieć podejść do karnego?
Jak widać, rację mieli ci, którzy przewidywali, że własny stadion niekoniecznie musi być atutem Bayernu. A wczorajszy konkurs był dodatkowo rozgrywany na bramkę, za którą siedzieli kibice gospodarzy. Gracze z Monachium najwyraźniej nie wytrzymali presji w decydującym momencie. Presja była jednym z niewielu sprzymierzeńców Chelsea - jednak, jak widać, bezcennym. W ten sposób wyjaśniła się chyba zagadka Manuela Neuera, który był jednym z egzekutorów. Co prawda, pokonał Petra Cecha, ale i tak wszyscy byli zdziwieni, gdyż bramkarze rzadko decydują się na wykonywanie "jedenastek". Skoro jednak niewielu było odważnych, Neuer nie miał wyjścia.
- W przerwie dostrzegłem nawet taki obrazek, jak trener Niemców pytał swoich podopiecznych, który z nich jest gotowy strzelać karnego. Neuer oznajmił, że chce spróbować. Co poniektórzy nie byli już tacy pewni siebie. To pokazuje słabość zawodników Bayernu. Umiejętności to nie wszystko, gdyż właśnie w takich chwilach wychodzi wielkość sportowców - zauważa Andrzej Juskowiak, były piłkarz.
Niechęć Robbena do udziału we wczorajszym konkursie umieszczania piłki w bramce Chelsea z 11 metrów jest tym bardziej zrozumiała, iż ostatnio nie ma on szczęścia w takich momentach. W dogrywce nie zdołał pokonać Cecha. Niedawno też w lidze zmarnował w podobny sposób okazję na zdobycie bramki. Jego Bayern grał u siebie z Borussią Dortmund, z którą przegrywał po golu Roberta Lewandowskiego. I nagle przyszła niespodziewana szansa na wyrównanie. Rzut karny. Do piłki podchodzi rzecz jasna Robben. Górą był jednak bramkarz z Dortmundu, Roman Weidenfeller.
Nieprawdopodobne jest podobieństwo między tymi dwoma sytuacjami. W obu przypadkach Holender strzelił dosyć mocno, ale zbyt blisko środka. Za każdym razem futbolówka leciała minimalnie w lewą część bramki, ale nie na tyle precyzyjnie, by nie można było jej złapać. Dodajmy, że po tym spotkaniu monachijczycy praktycznie stracili szanse na zdobycie mistrzostwa Niemiec. A Robben nie tylko nie pokonał bramkarza rywali, ale wcześnie umożliwił zdobycie gola przez Lewandowskiego. Po rzucie rożnym dla Borussii nie utrzymał linii spalonego i Polak mógł zgodnie z przepisami gry wpakować piłkę do siatki przeciwników.
- Wydaje się, że Robben wziął jednak wczoraj na siebie zbyt wielką odpowiedzialność - ocenia w rozmowie z naTemat Andrzej Juskowiak. - Skoro był wyznaczony, to oczywiste jest, że miał prawo podejść do karnego. Ale mając w pamięci jego ostatnie problemy z odpornością psychiczną, nikt nie powinien w tak ważnym i nerwowym momencie pozwalać mu na to. Ryzyko było ogromne i z pewnością niepotrzebne. Tym bardziej, że widać, iż Holender potrzebuej trochę czasu na to, by po nieudanych zagraniach, odzyskać komfort psychiczny - zauważa Juskowiak.
Robben podchodził do tego spotkania szczególnie umotywowany. Po pierwsze: dotąd nigdy nie wygrał Ligi Mistrzów. Po drugie: wczoraj zmierzył się ze swoim byłym pracodawcą. Holenderski skrzydłowy przez trzy sezony był piłkarzem Chelsea. Jednak w 2007 roku pozbyto się go w Londynie bez większych rozterek. Trudno chyba o lepszą okazję do rewanżu, niż finał Champions League. Nie ukrywał tego nawet sam zainteresowany. - Gdy odchodziłem, towarzyszyło mi słodko-gorzkie uczucie. Czułem, że mogłem grać więcej. Chelsea mnie wykorzystała. W mojej głowie jest zemsta - wyznał Robben kilka dni temu.
Już raz w tegorocznej Lidze Mistrzów udało mu się wyeliminować dawny klub. W półfinale Bayern ograł Real Madryt, z którego do Bawarii przechodził Holender. Co udało się z „Królewskimi”, nie powiodło się jednak z Chelsea. Drugi raz poczuć słodkiego smaku zemsty nie było mu dane.