Właśnie skończyłem studia i z dużym zainteresowaniem przeczytałem w Gazecie Wyborczej artykuł prof. Czesława Bywalca o sytuacji absolwentów na rynku pracy. Otrzymanie dyplomu według autora to wyłącznie powód do zmartwień - koniec zniżek ulg i przywilejów a początek morderczej drogi w walce byt i utrzymanie.
System edukacji jest wielkim instytucjonalnym złudzeniem. W zamierzeniu ma kształcić, napełniać wiedzą, doświadczeniem, kompetencjami. W praktyce jest przykrym ciężarem zwalczanym tak przez uczniów jak i później przez studentów. Przydatny, bo wykształcenie to status społeczny. Niezbędny? Nie do końca. Zakręć się za lepszą pracą, złap gdzieś dobrą fuchę w korporacji albo rozkręć własny interes i chodź z podniesioną głową. Wystarczy energia, trochę przebojowości i "wygadana gęba". W ostateczność zostań ekstrawaganckim indywidualistą i sprzedaj swoją awangardę - zostań pisarzem wierszokletą, śpiewaj jakieś oryginały, albo zabawiaj ludzi za pieniądze. Świat stoi otworem i jest do twojej dyspozycji.
Takie słowa usłyszymy od niemalże każdego studenta lub świeżo upieczonego absolwenta. Bo i praktyka wymusza takie stwierdzenia. Wchodząc na rynek pracy nikt nie pyta cię o dyplom. Ludzie proszą o CV ale nie weryfikują faktów w nim zamieszczonych. Z resztą i tak ważniejsze jest spotkanie w cztery oczy. Liczy się to jak sprzedasz swoją indywidualność, jak podkreślisz swoja niepowtarzalność. A o tym czego się uczyłeś przez te lata szybko zapominasz. Podobno.
Wielu humanistów po 5 latach studiów staje oko w oko z rynkiem pracy - może nie krwiożerczym, ale na pewno konkretnym, przyziemnym, poukładanym, stanowczym i nie dającym "forów". Świat fantazyjnych akademickich wywodów, rozważań i frywolnych dumań bez perspektywy większych zmartwień okazuje się niezbyt adekwatnym wobec rzeczywistości rynku pracy. Wraz z końcem nauki zaczyna się gorączkowe poszukiwanie jakiejś konkretnej umiejętności. Zmiana kwalifikacji, bezpłatne staże, kursy techniczne lub wyjazd na saksy to najczęściej wybierane opcje.
Tyle jeśli chodzi o głos samych zainteresowanych. Trudno polemizować z powyższymi stwierdzeniami, trudno też jednak walczyć z Polskim systemem edukacji. Na pewno zapominamy jak wielu ludzi wykonuje zawód zgodny ze swoim wykształceniem, jak wiele z tej wiedzy jednak w naszych głowach zostaje, jak wiele osób wykorzystuje w praktyce swoje umiejętności. Nie trzeba pamiętać wszystkich form społecznych interakcji czy dat najważniejszych Europejskich bitew, żeby korzystać z wyniesionej z uczelni erudycji, wygadania, umiejętności logicznego i sprawnego myślenia czy po prostu pracowitości i umiejętności radzenia sobie z problemami.
Wracając do pytania, czy dyplom jest nam do czegoś potrzebny. Trudno na to odpowiedzieć przecząco. Podobno przykład idzie z góry, a tam mieliśmy przez dziesięć lat najpopularniejszego prezydenta Polski, który, jak najbardziej kompetentny, światły i wygadany sprawował swoją funkcję bez dyplomu wyższej uczelni. Nie zapominajmy jednak, że studia skończył. Poprzednik Aleksandra Kwaśniewskiego również takiego tytułu był pozbawiony, choć szybko uzupełnił swoje braki "doktoryzując" się na kilku uczelniach. Może ważny jest nie tyle sam dyplom co proces kształcenia, i jakkolwiek zły system edukacji by nie był, swoją rolę spełnia?