Duda jeździ na wczasy, bo ma to we krwi. W PRL-u wczasy po prostu się należały - zwłaszcza działaczom
Duda jeździ na wczasy, bo ma to we krwi. W PRL-u wczasy po prostu się należały - zwłaszcza działaczom Stowarzyszenie OFFicyna / YouTube.com

Przyjeżdżam do swojej własności, do własności związku – stwierdził szef "Solidarności" Piotr Duda, który został przyłapany przez "Newsweek" na drogich wczasach za pieniądze związku. To wiele mówi o podejściu Dudy, które jest wyrwane rodem z PRL-u. To właśnie wtedy wczasy należały się pracownikom, jak psu buda.

REKLAMA
Mówiąc o PRL-u, wybieramy te fakty, które akurat pasują do obranego dyskursu. Raz mówimy, że za PRL-u nic nie było, a chwilę później wzdychamy za tym, co lubiliśmy, lecz się skończyło. Bez wątpienia do takich rzeczy należą wczasy pracownicze, których dziś moglibyśmy pozazdrościć.
Owszem, teraz też wyjeżdżamy i to do Nowego Jorku czy na Bali, ale nikt z nas nie jeździ już tak często, tak tanio i do najpiękniejszych regionów w Polsce, jak wtedy. No prawie nikt, bo część klasy politycznej wciąż udaje, że nic się nie zmieniło.

Fragment uchwały Centralnej Rady Związków Zawodowych.

Dzięki wczasom górnik, nauczyciel, hutnik czy włókniarz, który może nigdy w swym życiu nie widział gór, morza, ma możność poznania najpiękniejszych regionów naszego kraju. Czytaj więcej

Millenialsi tego nie doświadczą
Młodzi lepiej znają dziś Berlin niż Bukowinę Tatrzańską. Nie ma śladu po masowych koloniach, dzięki którym w PRL-u poznawało się dosłownie całą Polskę i to za pół darmo. Nieco starszym nie trzeba przypominać złotego czasu polskiej turystyki, gdzie każdy prosty robotnik miał niemal zagwarantowany wypoczynek. Ale dla dzisiejszych dwudziestoparolatków jest to zupełnie inny, nieznany świat, o którym często w ogóle nie słyszeli. Co ciekawe, nie chcieliby o nim słyszeć, ale o tym za chwilę.
Zapytaliśmy, jak pokolenie rodziców dzisiejszych trzydziestolatków wspomina wczasy pracownicze. 54 letni Wojciech z Pruszkowa mówi wprost – to się każdemu należało. Każdy to miał i się do tego przyzwyczaił – wspomina mój rozmówca, który całe dzieciństwo spędził na wyjazdach po Polsce. Jego matka pracowała przez 20 lat w Zakładzie Przemysłu Gumowego Stomil, który należał do zjednoczenia przemysłu wokół głównej jednostki w Sanoku. – W momencie, kiedy to wszystko się skończyło, ośrodki poupadały bo zmienił się system, niektórym trudno jest się z tym pogodzić – mówi.
– Za komuny byłem w każdej miejscowości na wybrzeżu. Byłem we wszystkich miastach na Mazurach. Znałem całe Bieszczady, małą pętlę bieszczadzka, wielką pętlę bieszczadzką, Sudety, Beskid... Teraz ubolewam nad tym, że wy młodzi już tego nie doświadczyliście, bo po prostu nie ma na to pieniędzy – mówi Wojciech, który od 9 lat nie był na urlopie, bo nie jest w stanie sobie dziś na niego pozwolić. Kto nie ma, ten nie ma.
"To chyba żart"
A co na to młodzi? Okazuje się, że kompletnie nie rozumieją tych westchnień za PRL-em. Ich sposób postrzegania świata jest tak odległy od myślenia ich dziadków czy rodziców, że wczasy pracownicze postrzegają bardziej jako karę niż nagrodę. – Słyszałem o wczasach pracowniczych od swojej babci, która pracowała w jednostce wojskowej. Mówiła, że mieli jakiś ośrodek nad morzem – mówi 21-letni Marek, który kompletnie nie zazdrości starszemu pokoleniu wyjazdów.
Marek
21 lat, student z Warszawy

Dla mnie te wczasy były kompletnie bez sensu. Mamy tyle możliwości, są otwarte granice, ceny nie są wysokie więc można niskim kosztów ogarnąć wycieczkę po Europie. Zobaczymy trzy razy więcej, w którym prawdopodobnie jest tylko knajpa i jakiś dancing.

Marek jest przedstawicielem pokolenia na tyle oderwanego od tamtej rzeczywistości, że nie potrafi zrozumieć zasady działania wczasów pracowniczych. – Wolę sam sobie zorganizować wakacje, a nie jechać co roku w to samo miejsce. Najchętniej za granicę. Kompletnie nie mieści mi się w głowie, żebym miał z góry narzucony ośrodek, w którym mam odpoczywać – mówi student.
Oczywiście nie tylko "pokolenie Z" jest na tyle kreatywne, że wymyśliło podróżowanie w czasie wakacji do różnych miejsc. Zakłady wymieniały się ośrodkami wczasowymi, bo ciągłe wczasy w tym samym miejscu zwyczajnie się nudziły. Nie jest też tak jak mówi Marek, że wczasy były narzucone - trzeba było o nie trochę powalczyć. – Co roku były zapisy na wczasy. Przysługiwały raz na rok, a odpłatność za nie była śmieszna. Jak ktoś się nie załapał, miał pierwszeństwo za rok – mówi Wojciech, czytelnik naTemat.
Wypoczynek to priorytet
Zaraz po wojnie kuracjusze byli nieco zdziwieni wczasami, które przybyły do nas ze wschodu. Jak pisał w miesięczniku "Newsweek Historia" Piotr Osęka, niektórzy urlopowicze mieli przez pierwsze dni turnusu nie opuszczać swoich pokojów. Odsypiali zmęczenie, ale i wstydzili się braku ogłady i wykształcenia. Niski status społeczny starali się zamaskować przesadnie eleganckim strojem.
W dzisiejszej Polsce coraz częściej myśli się o odpowiednim zbilansowaniu pracy i wypoczynku. Hasło Work–life balance staje się nawet powoli wyświechtane, bo czasy najgorszego wyścigu szczurów z lat 90. i początku lat dwutysięcznych mamy już chyba za sobą. Najprawdopodobniej nigdy nie wrócą już czasy (na szczęście!), kiedy za nasz wypoczynek płaciło państwo ze specjalnie powołanego na przełomie lat 1946-1947 Funduszu Wczasów Pracowniczych. Warto pamiętać, że w czasie wczasów pracowniczych Polacy nie tylko wypoczywali, ale byli również poddawani indoktrynacji partyjnej.

Konstytucja Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej z 1952 r.

„Obywatele Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej mają prawo do wypoczynku. (...) Organizacja wczasów, rozwój turystyki, uzdrowisk, urządzeń sportowych, domów kultury, klubów, świetlic, parków i innych urządzeń wypoczynkowych stwarzają możliwości zdrowego i kulturalnego wypoczynku dla coraz szerszych rzesz ludu pracującego miast i wsi”. Czytaj więcej

W ośrodkach było wszystko - oprócz pokojów przysługiwało pełne wyżywienie. Państwo dbało również o rozrywkę, którą zapewniał tak zwany "kaowiec", czyli pracownik kulturalno-oświatowy. Organizował czas dla ludzi, którzy nie wiedzieli co ze sobą zrobić. Prowadził różne zajęcia, grę w siatkówkę, pingponga, wycieczki czy przygotowywał wieczory przy ognisku. Nad jeziorami można było wypożyczyć kajaki i rowery wodne - wszystko bezpłatnie. W górach natomiast na pracowników czekały narty i sanki.
– Wszystkie dzieci pracowników mogły jeździć na kolonie – wspomina Wojciech, który potrafił spędzać na wyjazdach pełne dwa miesiące. Dziś nawet najbogatszych rodziców nie byłoby stać na takie wakacje. – Oblatywałem wszystko co było. Jeździłem sam lub z rodzicami - jak nie z firmy mamy, to z ojca – wspomina. A co jeśli ktoś chciał jechać na własną rękę? Wówczas otrzymywał ekwiwalent na "wczasy pod gruszą" i mógł wypożyczyć namiot z zakładu pracy. – Nawet nie musiałeś mieć własnego sprzętu – mówi Wojciech.
Pod namioty jeździła z rodzicami 60-letnia dziś Małgorzata z Warszawy. Wspomina, że na wczasy często jeździli znajomi tych, którzy wyjazdy na wczasy rozdzielali. – Robiło się to "po uważaniu" – tłumaczy. Czyli po znajomości, jak wszystko wtedy. Ale jak zaznacza nasza rozmówczyni, i tak było to bardziej dostępne niż dziś. – W tej chwili jest inaczej, bo mało kto pracuje na etacie i każdy musi sobie zorganizować odpoczynek prywatnie. I oczywiście zapłacić za niego tyle, ile rzeczywiście kosztuje – zauważa Małgorzata.
O dogodne, luksusowe jak na owe czasy warunki nie musieli się martwić dygnitarze partyjni. Pracownicy KC PZPR czy URM mieli do dyspozycji ośrodki w Zakopanem, Sopocie czy Juracie. Jak czytamy w "Newsweek Historia", najbardziej elitarne ośrodki wzniesiono w Łańsku i Arłamowie.
Trudno odzwyczaić się od dobrego, które mamy do dyspozycji przez dziesiątki lat i nagle znika. Nawet wtedy, gdy wiemy że tak naprawdę to "dobro" świadczyło o patologii, która w ogólnym rozrachunku prowadziła kraj na skraj bankructwa. Trudno również dziwić się tym, którzy dzięki wczasom w PRL-owskich ośrodkach przeżywali wspaniałą młodość. Można jednak dziwić się tym, którzy wciąż nie zauważyli, że system zmienił się ćwierć wieku temu.

Napisz do autora: krzysztof.majak@natemat.pl