Jak wiadomo, głodny żołnierz to żołnierz zły, mający niską wartość bojową, mało przydatny w walce. Ale, co też znane, na wojnie trudno o pożywienie. Szczególnie w warunkach bitwy miejskiej, za jaką uważane jest Powstanie Warszawskie. Ale przecież akowcy musieli jeść. Co więc wkładano wtedy do garnka?
Początkowo, przynajmniej jeśli chodzi o jadłospis, nie było najgorzej. Gdy powstańcy chwycili za broń, niejako na fali euforii panującej w od lat terroryzowanym przez Niemców mieście, cywile pomagali, jak mogli. Nie żałowali też jedzenia. Na ulicach powstawały prowizoryczne kuchnie polowe, gdzie przygotowywano posiłki. Śmiało można je nazwać, biorąc pod uwagę ówczesne realia, rarytasami.
Bo czy gorąca zupa, przygotowywana na ogół przez życzliwe mieszkanki stolicy lub kobiety, które chwyciły za broń (choć musiały ją czasowo zamienić na przyrządy kuchenne), nie było wtedy marzeniem? Nie ważne, gdzie się stołowano. Często w pobliżu padały bomby rujnujące zabudowania, wszystko co się da. Ważne, że dostarczano organizmowi niezbędne kalorie. A o te w czasie całej okupacji niemieckiej było niesamowicie trudno. Kto był zaradny, ten nie głodował – podkreśla Aleksandra Zaputko-Janicka w książce "Okupacja od kuchni".
Chleb z marmoladą był przysłowiowym "niebem w gębie". Częściej jednak trzeba było przetrwać na zwykłej zupie "plujce", przyrządzonej z jęczmienia, zdobytego z browarów Haberbusha. Jedząc trzeba było wielokrotnie pluć, bo w potrawie mnóstwo było kłujących "ości". Nikomu chyba ta zupa nie smakowała, ale jak się nie ma, co się lubi...
Jak wiadomo, każdy zapas się kiedyś skończy. Tak też było w przypadku powstańczych "magazynów". Gdy nie było co ugotować, pozostało... przewartościować dotychczasowe widzenia świata. A przynajmniej poglądy na to, gdzie kończy się granica zjadliwości. Wyglądało na to, że sięga ona bardzo daleko. Aby przeżyć, jadano bowiem w powstańczej Warszawie konie, psy i koty, a także gołębie, na które odbywały się swoiste polowania w przerwie podczas walk. Głód prowokował do dramatycznych wyborów - zabijano nawet krowy, choć ich mleko było często niezbędne do przeżycia dla najmłodszych.
Wielu polskich żołnierzy nie wiedziało co je, ale nie miało oporów, bo jakoś trzeba było przetrwać i "zapchać" żołądek. Powstańcy zjedli m.in. dwa cocker-spaniele należące do ciotki późniejszego premiera PRL-u Józefa Cyrankiewicza.
Inna historia dotyczy dowódcy AK gen. Bora-Komorowskiego. Pewnego razu, gdy ten udał się na stanowisko bojowe, aby pokrzepić żołnierzy, podano mu... kota w śmietanie usmażonego na olejku do opalania. Zamiar był inny, chciano zaserwować królika. Wobec braku towaru, uknuto mały spisek. Koniec końców, nieświadomemu generałowi ponoć smakowało.