Cały świat dziwi się bankructwu Kodaka – firmy odpowiedzialnej za włożenie aparatu, a potem kamery, w ręce przeciętnych Amerykanów. Równocześnie to właśnie dawne formaty fotograficzne odświeżone przez nowych właścicieli cieszą się największą popularnością.
George Eastman, rzutki przedsiębiorca, który jako pierwszy w Stanach zatrudnił w 1886 r. naukowca-specjalistę, by cały swój czas poświęcił na komercjalizację opracowywanej technologii zachowywania obrazu na przezroczystym tle, nie zrozumiałby, jak mogło dojść do takich strat w firmie Eastman Kodak. Ten amerykański gigant stracił od 1999 r. ponad 95% swojej wartości.
Tymczasem to przecież on ukuł pod koniec XIX w. hasło „You press the button – we do the rest” (Ty naciskasz guzik, my zajmujemy się resztą), dając szaremu człowiekowi możliwość uwiecznienia jego codzienności. Eastman Kodak przez sporą część następnego wieku stanowił synonim innowacyjności i rozwoju. 75 tys. zatrudnionych w 1965 r., kamery 35 mm, a potem 8 mm, aparaty dla szybkostrzelnych fotografów, niezwykle popularne i poręczne Instamatiki na kartridże produkowane między 1963 a 1970 r., produkcja kinowa, projektory i filmy do zdjęć to tylko fragmenty imperium, które rozpada się na naszych oczach.
A przecież wystarczyło, by Kodak załapał się na falę sentymentu, która poniosła ku komercyjnej świetności chociażby Fuji. Japońska firma stworzyła linię aparatów Instax i Instax Mini na bazie minionej świetności Polaroidów. Ta marka z kolei jako kreatywnego dyrektora dla wskrzeszanego z trudem brandu zatrudniła Lady Gagę, ale oprócz stosunkowo mało podniecającego launchu jej Szarego Labelu (The Grey Label by Haus of Gaga: okulary przeciwsłoneczne robiące jednocześnie zdjęcia, drukarka do fotografii wykonanych telefonem komórkowym i nowy aparat Polaroid) w sprawie tej współpracy od półtora roku nie słychać wiele więcej.
Ostatecznie znacznie lepiej radzą sobie stare, przeterminowane filmy Polaroida, znalezione na aukcjach i wyszperane na wyprzedażach u fotograficznych maniaków. Na takich kliszach robi się dziś ekskluzywne sesje zdjęciowe, a gwiazdy – np. Patti Smith – wydają albumy z kolekcjami swoich fotografii na polaroidach. Album z 70 czarno-białymi ujęciami, które dokumentują życie, fascynacje i intymność ikony amerykańskiej muzyki i sztuki, ukaże się 27 stycznia nakładem Yale University Press. Wśród fotografowanych obiektów, mających dla artystki nierzadko status fetyszu czy talizmanu, znalazły się łóżko Virginii Woolf, pantofle jej przyjaciela, zmarłego na AIDS fotografa Roberta Mapplethorpe'a, czy filiżanka ojca Smith.
Daleko mniej wdzięczne, choć nieporównanie bardziej przerażające były natomiast polaroidy, na które natknęłam się w minione wakacje w berlińskim Hamburger Bahnhof. Pozostający dotychczas na uboczu głównego fotograficznego nurtu Horst Ademeit zgromadził w ciagu 20 lat ponad 6 tys. polaroidów, przedstawiających zwyczajne elementy jego codzienności, takie jak kosze na śmieci czy liczniki.
Wszystkie zdjęcia artysta opisywał drobnym maczkiem, odszyfrowywalnym tylko pod lupą. Schronienie przez psychopatyczną drobiazgowością Adameita znalazłam w mieszczącej się nieopodal galerii C/O, gdzie również gościły polaroidy – zdjęcia modowe, a częściowo też poetyckie prywatne zbiory Sybille Bergemann. Nie zawsze różowe życie królowej NRD-owskiej fotografii modowej również znalazło odbicie na tych małych kwadratowych kartonikach. Nie udało mi się już obejrzeć wystawy “Helmut Newton. Polaroids”, ale ze stolicy Niemiec wyjechałam z przekonaniem, że mam do czynienia z najbardziej wziętym fotograficznym formatem. Szkoda, że tej popularności nie udało się wykorzystać Kodakowi.