Islamscy terroryści dokonują zamachów, radykalni muzułmanie wychodzą na ulice, by domagać się szariatu w Europie. A gdzie w tym wszystkim są "zwykli wyznawcy"? Milczą, choć ich głos jest dziś najbardziej potrzebny.
Choć łzy po zamachach w Paryżu jeszcze nie wyschły, już budzą się głosy gniewu wobec islamu, na który powołują się bojownicy ISIS. I chociaż stwierdzenie, że każdy muzułmanin ma intencje podboju świata jest nieprawdą, to jednak ich głos potępiający takie akty terroru jest zbyt słaby w porównaniu do skali zjawiska zagrożenia islamskim terroryzmem.
Facebookowa akcja #notinmyname, gdzie zwykli Muzułmanie potępiają paryskie zamachy, to niemy gest na tle działań radykalnych islamistów. Zdaniem polskiego muzułmanina Piotra Ibrahima Kalwasa, akcja z kartką papieru, nie jest wystarczającym sprzeciwem. - To wszystko za mało. Rozmawiałem ze znajomymi, wszyscy bez wyjątku potępiają zbrodnie w Paryżu. Od wczoraj w Gizie piramidy są podświetlone na kolory flag: francuskiej, libańskiej i rosyjskiej. Na mieście widziałem dwie taksówki z francuską flagą na przedniej szybie. To są dobre gesty, ale to już nie wystarczy - mówi w rozmowie z naTemat.
Kalwas mieszkający na stałe w Egipcie twierdzi, że w krajach arabskich, codzienne rozmowy toczą się głównie wokół ataków terrorystycznych w tamtym regionie. Ciągle się mówi o zamachu na rosyjski samolot czy codziennych zagrożeniach na Półwyspie Synaj. O zamachach w Paryżu mówi się drugoplanowo. Ale trudno ich za to winić, skoro rzecz dzieje się w Europie. Rodzi się jednak pytanie: dlaczego francuscy muzułmanie jeszcze nie wyszli masowo na ulice?
Zamiast dużych akcji muzułmanów przeciwko fundamentalistom media coraz częściej donoszą o dziwnych żądaniach brodatych radykałów i "szczęśliwych" kobiet w burkach, którzy wychodzą na ulicę największych multikulturowych miast domagając się wprowadzenia praw szariatu. Do niedawna można by to było potraktować stwierdzeniem: "a niech sobie pokrzyczą, to grupka niegroźnych wariatów". Jednak wszystko się zmienia w konfrontacji z terroryzmem u naszych drzwi. A w wyniku braku przeciwstawnych obraz staje się jednoznaczny i ludzie zaczynają kojarzyć islam z terroryzmem w ogóle.
Słychać "chcemy szariatu"
W niektórych miejscach muzułmanie stali się na tyle liczebną mniejszością, że zaczęli samowolnie narzucać innym zasady islamu. I niestety jeden radykał jest w stanie zastraszyć pozostałych "zwykłych" wiernych wyznawców Allaha. Tylko na początku tego roku na ulice Kopenhagi wyszło ponad 700 demonstrantów, którzy domagali się wprowadzenia prawa szariatu. Podobnie jest w Londynie w Tower Hamlets, o czym juz w naTemat pisalismy. Ten sam problem dotyczy Francji, Hiszpanii i Szwecji – tych wszystkich krajów, gdzie istnieją duże społeczności muzułmańskie.
Muzułmanie też się boją
I tu jest duży problem. Bo zamiast odzewu zwykłych ludzi, słyszymy tylko tych, którzy grożą walką z innowiercami i zapowiadają podporządkowanie sobie zachodniej cywilizacji. A same społeczności muzułmańskie niewystarczająco pracują nad odcięciem się od terrorystów. I chociaż na stronie polskiej Ligi Muzułmańskiej znajdziemy oświadczenie pt. „Jestem muzułmaninem, jestem sunnitą, jestem przeciwko ISIS” to jednak jest to kropla w morzu dzisiejszych potrzeb.
Zbyt małe zaangażowanie tych ludzi, którzy nie chcą mieć z zamachowcami nic wspólnego, często jest podyktowane strachem. – To jest wynik tego, że duża część muzułmanów, boi się radykałów muzułmańskich, których w Europie jest coraz więcej. Większość muzułmanów potępia ten zamach, ale woli siedzieć cicho, żeby się nie narazić swoim współwyznawcom. I to jest straszne – twierdzi ekspert. A milczenie niestety może stać się przyzwoleniem dla czujących się bezkarnie zamachowców.
Rządy będą naciskać
Kiedy człowiek żyjący w społeczności zachodniej widzi, co się dzieje, jak mordowani są niewinni ludzie, do których strzela się podczas piątkowego wypadu na miasto, gdzie samolot pełen ludzi marzących o wypoczynku nad morzem, pada ofiarą fanatyków tej religii, to słusznie ma prawo domagać się czegoś więcej niż karteczka z hashtagiem "notinmyname".
Po zamachach w Paryżu władze Francji i Włoch oczekują, że lokalne wspólnoty muzułmańskie w sposób kategoryczny odetną się od aktów terroru. Francuski premier Manuel Valls zapowiedział, że stowarzyszenia i świątynie, w których głoszone są treści "sprzeczne z wartościami Republiki" będą zamykane. Włosi zaś będą wyrzucać z kraju imamów, którzy w zaciszu meczetów głoszą"kazania nienawiści". Takie konie trojańskie w krajach Zachodu stanowią ogromne niebezpieczeństwo dla mieszkańców europejskich miast, rodząc nienawiść wiernych do kraju, w którym żyją.
Dobrym gestem byłyby pokojowe marsze lub cokolwiek innego, co jasno pokaże, że mordercy "niewiernych" to tylko margines "prawdziwych muzułmanów", a Islam w wydaniu dżihadystów nie ma nic wspólnego z prawdziwą wiarą w Allaha.
Nie trudno jest przewidzieć, że skutki głośnych akcji protestacyjnych samych muzułmanów,stworzą dla nich duże niebezpieczeństwo. Jednak sprawy zaszły już zbyt daleko. Nie ma już innego wyjścia jak stanąć obiema nogami po właściwej stronie barykady.
Francuscy muzułmanie, których jest 5 milionów, powinni wyjść masowo na ulice w swoim własnym proteście. Nie przyłączać się do innych, tylko pokazać własne stanowisko w tej sprawie. A tego na razie nie ma.
Piotr Kalwas
pisarz, polski muzułmanin mieszkający w Egipcie
Podobnie jak wielu Europejczyków czekam na jakiś wielki marsz muzułmanów, czy to w krajach muzułmańskich czy krajach europejskich. Nie było tego po Charlie Hebdo, tym bardziej teraz, kiedy zbrodnia jest dużo większa, muzułmanie powinni masowo wyjść na ulice. Nie ma tego. Są tylko poszczególne głosy krytyki czy potępienia ze strony społeczności muzułmańskich. To jest za mało.