Godzina 20, restauracja w centrum miasta. Pusto, ani żywego ducha. Siedzimy przy jednym stoliku, wokół biegają kelnerzy, czujemy się wyjątkowo i nieswojo zarazem. – Spokojnie, jest za wcześnie. Zobaczycie, jak będzie o 22 – uspokaja znajomy Hiszpan. Za dwie godziny szpilki nie można wcisnąć. Im później, tym ciaśniej. I tak wszędzie wokół. Każdego dnia, każdej nocy. Tysiące mieszkańców Madrytu wylegają do knajp na kolację. Z małymi dziećmi i bez. – Od małego uczymy dzieci naszego stylu życia – mówi Pedro. Nie widać, by ktoś martwił się, że na drugi dzień nie wstanie do pracy czy szkoły.
Koło północy na głównych ulicach tłoczno, jak na Marszałkowskiej w południe. Knajpy pękają w szwach. – Im prostsze, tym lepsze. Mieszkaniec Madrytu nie wejdzie do takiej mocno wystylizowanej, ugładzonej, upiększonej. A prosty bar przyciąga nas jak magnes – mówi Sean, Irlandczyk z matki, Hiszpan z ojca, ale jak mówi – Hiszpan w stu procentach, od urodzenia. Najlepsze są proste stołki, proste krzesła, jakiś bar, stoły ze sklejki – klimat z lat 70. czy 80. Takie, miejsca, w których czas się zatrzymał. W stylu vintage.
Zachowuj się jak mieszkańcy Madrytu
W centrum jest ich mnóstwo, jedna obok drugiej. Ale prawdziwe królestwo to Malasania – kulinarny raj dla ludzi awangardy, intelektualistów, istna dusza całego Madrytu. Tu knajp nie sposób zliczyć. – W Madrycie mówimy: Jak nie jesteś dobry w matematyce, nie masz głowy do prawa, otwórz restaurację. I madrytczycy je otwierają – mówi Sean.
Można powiedzieć, że niemal na potęgę. Ana la Santa? Celso y Manolo? Ledwo co powstały, a tłok w środku nieziemski. – Jesteśmy świetni w cieszeniu się życiem. Jesteśmy ekspertami w kwestii barów, pubów i restauracji. Dlatego zawsze mówię cudzoziemcom: – Chcesz poznać Madryt, zachowuj się jak jego mieszkańcy. Patrz na nich, obserwuj i bądź, jak oni. Nic nie kombinuj! – mówi Sean.
Z lubością oprowadza po madryckich marcados – targach jedzeniowych, gdzie można kupić, zjeść i przegadać pół nocy. – To jest to, co lubimy. Zdrowe jedzenie. Fantastyczne mięsa i szynki jamon – mówi. Ceny za kilogram to kilkadziesiąt euro. Wszelkie możliwe podroby, trudne do wyobrażenia w polskich sklepach. – Niemcy pewnie wrzuciliby je do kiełbasy, ale my kultywujemy ich jedzenie. Uwielbiamy marcados – słyszę.
A tu brama, gdzie siostry zakonne sprzedają najlepsze ciastka w mieście. Tu bar, gdzie właściciel sam zbiera grzyby i można je na miejscu zjeść w różnych postaciach. A tu stare kino, które przerobiono na kulinarne centrum Platea. Tam, gdzie kiedyś siedzieli widzowie, dziś możesz wybrać stolik. I patrzeć na scenę, na której wiele się dzieje. Miejsce naprawdę niezwykłe.
Wiedeń śpi, my żyjemy
Madrytczycy mają czas. Choć patrząc na godziny pracy, można się zastanawiać, jakim cudem. Hiszpańskie media rozpisywały się ostatnio o tym, że ich kraj ma najbardziej nieelastyczne warunki i godziny pracy w całej UE. Zaczynają pracę późno, mają przerwy na lunch, a w lecie sjestę, co powoduje, że kończą pracę późno, co z kolei– według raportu cytowanego przez media – powoduje, że wielu Hiszpanów traci balans między życiem prywatnym a pracą. Wielu pewnie chciałoby to zmienić, ale dla wielu to normalne. Ot, element kultury. – Część kończy pracę o 20, idzie na siłownię, a dopiero koło 22 do baru. Nie czujemy się zmęczeni. Sześć godzin snu wystarczy. Wiedeń śpi już o 19. A my żyjemy – słyszę. Przekrój wszystkich pokoleń. Przy jednym barze i młodzi i 60-70-latkowie. – Życie jest za krótkie, by zamykać się w sobie – Sean mówi to z prawdziwą dumą.
Inny Madryt, inna Barcelona
I to jest Madryt, a właściwie jego dusza. Życie jak w Madrycie. Choć powiedzenie jest polskie, doskonale oddaje sens. Zewsząd słychać, jak bardzo jego mieszkańcy różnią się od tych w Barcelonie i paru innych znanych hiszpańskich miastach. Choć nieco przez turystów zapomniany, bo większość jeździ właśnie tam, bliżej morza. Tu ludzie są dużo bardziej otwarci i przyjaźni. Pomocni na każdym kroku. Gdy spytasz o drogę, niemal siłą pójdą z tobą, by ją pokazać. Nawet, gdy nie znają języka, będą robić wszystko, by ci pomóc. W Madrycie mówią, że Barcelonie już tak nie jest.
– Tam ludzie są zmęczeni turystami, którzy są wszędzie w ogromnych ilościach. Gdziekolwiek byś się poruszał po mieście, chodzisz wśród turystów. U nas nie. U nas turyści chodzą czy jedzą wśród zwykłych madrytczyków. I oby tak dalej. W Madrycie znamy swoją wartość. Nie zależy nam na milionach turystów, ale na ich jakości – mówi Pedro. Znamy swoją wartość
Aż miło słuchać, jak tak opowiadają o sobie, jako o narodzie. Właśnie z poczuciem ogromnej wartości. I humorem, gdy mowa o hiszpańskich przywarach. – Jesteśmy 13 gospodarką świata i mamy ogromny potencjał. Pewnie łatwo moglibyśmy wskoczyć na 10 pozycję, ale to nie nasza mentalność. Po co się spieszyć? – mówi Sean.
Bezrobocie? Przecież w Hiszpanii jest ogromne i przekracza 20 procent. Wielu młodych wyjechało z tego powodu choćby do Londynu. W mieście są miejsca, gdzie widać kolejki po darmowy posiłek, a kwestia fatalnej sytuacji na rynku pracy, stała się głównym tematem trwającej właśnie kampanii przed wyborami 20 grudnia.
Ale patrząc na ludzi, nie widać tego mocno. Sean: – Może w Polsce takie bezrobocie jest duże. Ale my inaczej do tego podchodzimy. U nas podstawa to rodzina. Jesteśmy bardzo konserwatywnym narodem, jeśli chodzi o budowane naszego kraju od podstaw. A rodziny są duże. Dlatego, jak ktoś jest bezrobotny, raczej nigdy nie jest sam.
Przy Gran Via, głównej ulicy handlowej Madrytu widać gdzieniegdzie śpiących bezdomnych. To widok zupełnie inny niż na ulicach Warszawy. Bo tu obok śpiących ludzie stawiają jedzenie. Albo kładą ciepłą odzież. Nikt ich nie wygania, choć swoje legowiska rozłożyli obok hotelu, kina czy salonu Swarovskiego.