„Chewie, jesteśmy w domu” mówił Han Solo jeszcze w zwiastunie „Przebudzenia Mocy”. To samo można powiedzieć po obejrzeniu najnowszego filmu J.J. Abramsa. Po trzech słabych częściach poprzedzających oryginalną trylogię dostaliśmy kontynuację, której szukaliśmy.
Na wstępie czuję, że muszę coś wyjaśnić. Od lat jestem fanem „Gwiezdnych wojen”. Jednak dość specyficznym. Wielokrotnie widziałem oryginalną trylogię, której pierwsza odsłona pojawiła się na ekranach kin niemal 40 lat temu. Dzięki wykorzystaniu praktycznych efektów filmy się nie postarzały. Również dzięki charyzmatycznym postaciom i humorowi.
Jednocześnie należę do osób, które nie potrafią nie krzywić się, gdy oglądają pierwszy, drugi lub nawet trzeci epizod filmu. Chodzi mi o te pełne patosu filmy, w których występował zielony skaczący groszek, które gdzie tylko mogły były przegadane („Nie lubię piasku, jest szorstki i dostaje się wszędzie” – co, proszę?), a sceny akcji były ogromne, źle zaprezentowane i pełne komputerowo generowanych efektów, które zestarzały się już po kilku latach. I nie wspominajcie nawet o Jar-Jar Binksie.
Gdy w sali kinowej zgasło w końcu światło, na ekranie pojawił się napis Star Wars, a z głośników poleciała uwertura Johna Williamsa przez całe ciało przeszły mi ciarki, a na twarzy pojawił się ogromny uśmiech. Po chwili w głowie zapaliła się jednak kontrolna lampka: a co jeśli film okaże się słaby? Co jeśli dałem się nabrać?
Od początku wszystko zdaje się jednak potwierdzać, że będzie dobrze. Między innymi dlatego, że jedną z pierwszych postaci, które pojawiają się na ekranie jest nowy filmowy droid: BB-8. Na akcję oryginalnej trylogii patrzyliśmy przecież przez pryzmat dwóch droidów: R2-D2 i C-3PO. A tak jak wspomniane dwa droidy, tak BB-8 jest też jednym z głównych źródeł komizmu w filmie.
BB-8 to zresztą pokaz praktycznych efektów wykorzystanych w filmie. Efektów generowanych komputerowo nie ma tu za wiele i służą głównie budowaniu tła czy bitew powietrznych. Można powiedzieć, że J.J. Abrams składa pewnego rodzaju hołd starej trylogii trzymając się kostiumów i atrap. Widać pod tym względem olbrzymi kontrast w stosunku do epizodów 1-3. Na pochwałę fana zasługują na pewno odniesienia do starych filmów, którymi film jest subtelnie zapełniony.
Byłem też pod dużym wrażeniem świetnie napisanych nowych bohaterów i dialogów. Daisy Ridley tworzy na ekranie naprawdę silną kobiecą postać. „Gwiezdne wojny” przestają też udawać, że nigdy nie były zabawne. Mnogość nowych postaci składa się jednak na słabszą, moim zdaniem, stronę filmu. Każdy musiał dostać swój odpowiedni fragment czasu na ekranie, przez co w pewnym momencie robi się lekko chaotycznie. Po pierwszej połowie filmu, która stanowi świetne wprowadzenie i przedstawienie głównych bohaterów, akcja zaczyna skakać z miejsca na miejsce i od bohatera do bohatera. Miałem przez to poczucie, że wszystkiego było... za mało.
Dlatego wydaje się, że „Przebudzenie Mocy” stanowi świetne otwarcie trylogii, ale jako oddzielnemu filmowi, czegoś mu brakuje. Szkoda tylko, że na kolejne epizody trzeba tak długo czekać...