– W Polsce samochód nie jest żadnym narzędziem prestiżu – mówi Cezary Kaźmierczak, który kilka miesięcy temu zrezygnował z codziennego stania w korkach (w wygodnej limuzynie), na rzecz komunikacji miejskiej. Włos z głowy mu nie spadł, a przy okazji ma teraz okazję posłuchać o czym mówi "zwykły Kowalski". – Rok temu rzuciłem fajki, teraz samochód, niedługo będą mnie w teleranku dzieciom pokazywać – żartuje przedsiębiorca.
Cezary Kaźmierczak: Myślę, że tak, ale czuję się przerażony, bo zupełnie się nie znam na komunikacji miejskiej.
Trochę się jednak Pan zna, bo w końcu kilka miesięcy Pan się do niej przesiadł.
No tak...
I jeździ pan w te mrozy?
Tak, jeżdżę. Muszę powiedzieć, że jestem pod dużym wrażeniem.
Czego?
W Warszawie jest to bardzo wygodne i naprawdę dobrze zorganizowane. Nie miałem świadomości, że tak jest, bo 30 lat jeździłem samochodem. Proszę pamiętać, że przyjechałem tu z Ameryki, gdzie poza Nowym Jorkiem komunikacja miejska właściwie nie występuje, albo w małym stopniu. Warszawskim metrem jechałem po raz pierwszy rok temu. Jest to naprawdę wygodne i nie widzę potrzeby, by pchać się samochodem do centrum. I mówię to z powodów czysto wygodnickich.
Tylko metrem pan jeździ?
Wcześniej tramwajem, teraz autobusem. Zajmuje mi to około 30 minut, czyli mniej więcej tyle samo, co samochodem. Ale w przypadku komunikacji nie ma ryzyka, że wpadnie się w jakąś "czarną dziurę". W mieście tak bywa, mimo że mam parking pod samą siedzibą ZPP, przy Nowym Świecie. Ale chyba z niego zrezygnuję, bo nie będę płacił kilkaset złotych miesięcznie za coś, z czego nie skorzystałem jeszcze ani razu.
Czyli jak przystało na biznesmena, generuje Pan oszczędności.
Nie było to moim motywem, ale na pewno oszczędności się pojawiają. Używam auta dwa-trzy razy w miesiącu. W tym roku jeszcze nie tankowałem, a wcześniej wydawałem na benzynę około tysiąca złotych miesięcznie. Jak dodamy do tego kilkaset zł za parking, rzeczywiście pojawiają się oszczędności. Zresztą, jestem ostatnio jakimś mistrzem oszczędności [śmiech] Rok temu rzuciłem fajki, teraz samochód, niedługo będą mnie w teleranku dzieciom pokazywać.
A można spytać, z czego Pan się przesiadł do komunikacji?
Mam hondę accord.
No dobrze, dlaczego naprawdę Pan to robi.
Jest to wygodniejsze. W piątek będę musiał jechać do pracy samochodem, bo potem ruszam na wieś i odczuwam to jako represję wobec mojej osoby. Teraz wychodzę z domu, przejdę się kawałek, wsiadam w autobus, mogę sobie pomyśleć, poczytać pana artykuły na ipadzie, ktoś mnie wiezie... Z drugiej strony mógłbym sobie załatwić jakiegoś kierowcę, ale nie wiem... Czy pan jeździ autobusami? Nie wiem czy pan zdaję sobie sprawę, ile ładnych, młodych dziewczyn jeździ komunikacją miejską? [śmiech]
Jeżdżę, oczywiście.
Człowiek to widzi dopiero, gdy jeździ tramwajem czy autobusem. Wcześniej miałem widoki na salę konferencyjną, parking podziemny, garaż.... Człowiek nie ma świadomości, jak wiele jest ładnych dziewczyn w mieście.
Nie ma też świadomości wielu innych zjawisk, których nie widać zza szyby auta. Kierowcy odgradzają się od zwykłych ludzi.
Ja czuję się w komunikacji miejskiej dobrze i zupełnie normalnie. W ogóle zacząłem jeździć autobusami, gdy zorientowałem się jak to mniej więcej działa. Nie miałem świadomości, przy tym powszechnym narzekaniu na jakość usług publicznych w Polsce, że w Warszawie komunikacja miejska jest tak sprawna. Można szybko i w miarę komfortowo prawie wszędzie dojechać.
Poza tym, właśnie wróciłem z ministerstwa finansów, skąd idę siedem minut piechotą. Do Sejmu tyle samo. Mam szczęście, że pracuję w okolicach ul. Foksal i mam stąd wszędzie blisko piechotą.
A gdy jedzie pan do pracy, podsłuchuje pan ludzi? Ja na przykład to robię, by "wiedzieć czym żyje Polska".
Powiem o jedynej rzeczy, która irytuje mnie w komunikacji miejskiej, czyli głośnej rozmowie przez telefon. Poza tym, ludzie rozmawiają o najróżniejszych rzeczach i bywa to rzeczywiście interesujące.
Z innej beczki. Pisałem kiedyś o firmie, która zatrudniła stażystów. Cały parkin zapełnił się wówczas samochodami, choć wcześniej stał pusty. Powstała nawet taka grafika:
Pierwszy samochód miałem jeszcze za komuny. Kupiłem go z kolegą na spółkę. Przy tej gigantycznej biedzie, jaka wtedy była, samochód był mega luksusem. Najpierw maluch, później zastava - to było coś niewiarygodnego. Młodzi ludzie też chcą sobie czegoś dodać, może to ich w jakiś sposób nobilituje. Ale dziś jest to bardzo tania rzecz i wydaje mi się, że w Polsce samochód nie jest żadnym narzędziem prestiżu. Swój to chyba w ogóle sprzedam, bo jak będę musiał gdzieś podjechać, zawsze będę mógł pożyczyć auto od żony. Swojego używam tylko, gdy jadę na wieś.
Ale w Warszawie nie brakuje porshe cayenne, BMW X6 czy innych podobnych. Ludzie chyba wciąż dodają sobie nimi prestiżu.
Nie wszyscy mają suv-y dla prestiżu. My też mamy suv-a - trzeba czymś wozić rodzinę. Do małego samochodu nie wpakuję trójki dzieci.
Tak, ale te największe i najdroższe auta mają ludzie w białych kołnierzykach, którzy wożą powietrze po "mordorze". Ten prestiż wynikający z posiadania dobrego auta wciąż ma się dobrze w pewnych kręgach.
Jeśli tak, to chyba tylko w głowie tych, którzy je kupują. Mam znajomego, który handluje drogimi, używanymi samochodami. Mówi, że jego głównym klientem jest osoba, której nie stać na takie auta. Niektórzy na te leasingi wydają 7 tys. zł, a zarabiał 10 tys. zł. To był rekordzista. Jeśli ktoś wydaje 70 proc. zarobków na samochód, znaczy że bardzo go kocha. Bardziej, niż siebie.
Też znam takich ludzi. Posiadanie drogiego auta, na które tak naprawdę ich nie stać tłumaczą potrzebą tworzenia wizerunku w biznesie. Ma to wpływać na uzyskiwane ceny w czasie rozmów oraz na ogólne budowanie prestiżu w oczach klienta.
To kompletna bzdura. Nie sądzę, aby tak było. Oczywiście, że jeśli ktoś przyjedzie rozpadającym się samochodem, aby negocjować miliony, to rzeczywiście może to nie dodać mu wiarygodności. Ale jeśli przyjedzie negocjować je tramwajem, nie sądzę, by mu to zaszkodziło. W biznesie samochód nie stanowi o reputacji człowieka". Ważniejszy jest jego trakc record - czy dotrzymuje umów, jest słowny itd. To jest przepustka do kontraktów, a nie fakt że jeden przyjedzie PKS-em, a drugi bardzo drogim, prestiżowym samochodem. Ma to trzeciorzędne znaczenie.
Nie czuje Pan, by stracił na prestiżu?
Generalnie, to mam to w du***. Ale nie, nie czuję bym tracił lub zyskiwał prestiż [śmiech]. Gdy byłem młodszy to miałem drogie samochody. Akurat w tym środowisku, w którym zależy mi na pewnym prestiżu, czyli na Podlasiu, to gdy podjechałem lexusem pytali mnie, czy to "koreańczyk" [śmiech].
A co mówi środowisko biznesowe na pana rezygnację z auta?
Śmiali się, że zima wygodni mnie z komunikacji, ale jakoś tak się nie stało. Ile ja stoję na tym przystanku? Minutę, dwie? To wszystko działa bardzo szybko.
I nie usłyszał Pan od nikogo, że "Kaźmierczak oszalał"?
Nie.. [śmiech]. W moim środowisku większy szok spowodowało moje rzucenie palenia. Jarałem jak smok wawelski, a już nie palę rok. Nie spotkałem się z żadnymi negatywnymi reakcjami.
Czy pańskim zdaniem prezesi korporacji, a może nawet politycy powinni czasem przejechać się komunikacją ze zwykłymi ludźmi?
Ja akurat spędzam część czasu na wsi, więc nie jestem oderwany od rzeczywistości. Tym, którzy są za zamkniętymi szybami suv-ów może się wiele wydawać, natomiast ma to mało wspólnego z rzeczywistością. Ja widzę w środkach komunikacji miejskiej takich samych ludzi. Gdy tak patrzę po pasażerach, wydaje mi się, że wszystkie grupy społeczne przemieszczają się nimi. Niektórzy nie jeżdżą z powodu braku doświadczenia - tak było ze mną. Gdybym przypadkowo nie wsiadł raz czy drugi, to pewnie do dzisiaj bym jeździł samochodem. A dziś mi się zwyczajnie nie chce.