Nosił się elegancko – garnitur jak spod igły, buty na glanc, włosy gładko zaczesane do tyłu. Wołali na niego "Piękny Władzio". Do tego dusza towarzystwa, nienaganne maniery, znajomości i własne auto, na które wtedy mogła pozwolić sobie tylko śmietanka. Kiedy wchodził do znanych kawiarni, kelnerzy kłaniali mu się w pas, a on poklepywał ich po ramieniu. Kobiety wodziły za nim rozanielonym wzrokiem. O kim mowa? O Władysławie Mazurkiewiczu, "eleganckim mordercy" z Krakowa, który bez mrugnięcia okiem mordował swoje ofiary.
Cyjanek do kanapki, kulka w głowę – to była dla niego pestka. Nikt jednak nie dawał wiary temu, że tak dystyngowany jegomość może być seryjnym mordercą. Tą sprawą kilkadziesiąt lat temu żyła cała Polska.
Władysław Mazurkiewicz mieszkał przy ul. Biskupiej w Krakowie. Dzisiaj toczy się tam spokojne życie, ale w latach 50. i 60. to właśnie tutaj żył sprawca makabrycznych zbrodni. Mazurkiewicz z zimną krwią pozbawił życia 6 osób. Dwie kolejne ledwo uszły z życiem. Tyle zbrodni zostało mu udowodnionych. Próbowano mu przypisywać inne zabójstwa, spekulowano nawet, że ma na sumieniu aż 30 ludzkich istnień, ale ostatecznie skończyło się na 6. Czy dokładnie tyle ofiar pozbawił życia? Tę prawdę zabrał ze sobą do grobu. Od tych wydarzeń minęło wiele lat, ale nadal elektryzują. Inaczej niż w przypadku innego słynnego seryjnego mordercy – Zdzisława Marchwickiego zwanego Wampirem z Zagłębia, historia "eleganckiego mordercy" pozostaje ciągle mniej znana.
Niewiele zresztą brakowało, a Mazurkiewiczowi zabójstwa uszłyby na sucho – wszystko przez nienaganny wygląd i dobre wrażenie, które robił bez mała na każdym, z kim przyszło mu obcować. Kiedy dodać do tego protekcję ówczesnych władz, z którymi pozostawał w ciepłych stosunkach, Mazurkiewicz mógł się czuć bezkarny. I tak też chyba zresztą było. Gdyby nie to, że jego ostatnia ofiara przeżyła i postanowiła wyjaśnić tajemnicze zajście z Mazurkiewiczem w roli głównej, do dzisiaj nikt nie usłyszałby o "eleganckim mordercy", albo, jak nazywali go wtedy dziennikarze, o "mordercy z kwiatkiem". Bo to właśnie kwiaty, którymi tak chętnie obdarowywał kobiety, a nie pistolet stały się jego znakiem rozpoznawczym.
Wpadł, bo spudłował
W latach 40. i 50. bezpieka siała terror, a w podziemiu, poza oficjalnym obiegiem, kwitł szemrany handel. Mętne interesy zbijało się na wymianie waluty, biżuterii, szmuglowanych przez granicę zachodnich ciuchach. I to właśnie w takim środowisku brylował Mazurkiewicz. Nie był wielkim graczem, ale był znany z tego, że działał szybko i skutecznie. Dorabianie się na podejrzanych transakcjach pozwalało mu prowadzić bujne i wystawne życie towarzyskie. Kiedy nie szło, brał się na sposób. Wybierał sobie ofiarę, owijał ją wokół palca – a potem szast, prast, pozbywał się ciała, przy okazji chowając w kieszeni plik pieniędzy i zabierając cenne rzeczy ze stygnącego ciała. Ze Stanisławem Ł. nie poszło tak gładko.
W 1955 roku Mazurkiewicz chciał pośredniczyć w sfingowanej sprzedaży szwajcarskich zegarków. Znalazł na nie kupca w postaci Stanisława Ł., który szybko zwęszył okazję na łatwe pieniądze. Mazurkiewicz odwlekał jednak transakcję wymyślając przeróżne wymówki – w międzyczasie zainkasował pieniądze na zakup nieistniejących zegarków i porwał Stanisława Ł. w wir zabawy. Alkohol lał się szerokim strumieniem, ale w końcu zaniepokojony mężczyzna zaczął dopominać się o zegarki, albo o... zwrot pieniędzy. Mazurkiewicz był na to przygotowany. Zapakował swojego pijanego kompana do auta, a kiedy ten zasnął, postanowił pozbyć się problemu. Strzał w głowę z broni miał załatwić sprawę. Tyle że tym razem nie poszło po jego myśli.
Stanisław Ł. przeżył, a kiedy zorientował się, że w jego głowie tkwi kawałek metalu, błyskawicznie skojarzył fakty: Mazurkiewicz chciał go zabić! To on jako pierwszy odważył się rzucić podejrzenie na szarmanckiego Władka i nie dał się nabrać na nieposzlakowaną opinię dżentelmena. I pewnie gdyby chodziło o kogokolwiek innego, sprawa szybko znalazłaby swój finał w sądzie, a niedoszły zabójca równie prędko trafiłby za kratki. W przypadku Mazurkiewicza tak się nie stało. Nikt nie chciał wierzyć, że elegancki i uprzejmy lokator kamienicy przy ul. Biskupiej w Krakowie mógłby dopuścić się takiego czynu. Nieco później opinia publiczna będzie nazywać "Pięknego Władka" "bestią" i "krakowskim upiorem". Ale po kolei.
Zanim doszło do głośnego procesu i zanim historia Mazurkiewicza zaczęła siać powszechne zgorszenie, krakowski dżentelmen zaszył się w Zakopanym. I myli się ten, kto myśli, że Mazurkiewicz bał się oskarżenia, jakie rzuciła na niego niedoszła ofiara. Kiedy przyszła po niego policja, Mazurkiewicz bawił w jednej z bardziej znanych restauracji w zimowym kurorcie. I był mocno zdumiony, że ktoś podejrzewa go o makabryczne zbrodnie. Dowody jednak były mocne. Nie chodziło już tylko o odłamek w głowie Łopuszyńskiego, ale o poćwiartowane ciała dwóch sąsiadek – Jadwigi de Laveaux i jej siostry Zofii, które mundurowi znaleźli zamurowane w garażu Mazurkiewicza. Tym samym, w którym Mazurkiewicz podejmował kobiety, zawsze stawiając na środku ustawionego tam łóżka bukiet kwiatów.
Przecież on nie mógł zabić!
W toku śledztwa na jaw zaczęły wychodzić coraz bardziej zdumiewające fakty. Powróciła m.in. sprawa sprzed 10 lat, kiedy Mazurkiewicz wplątał się w straszną kabałę. Wówczas toczyło się przeciwko niemu śledztwo w sprawie zabójstwa Józefa Tomaszewskiego. Sprawę prowadzą jednak znajomi krakowskiego eleganta, którzy wiadomość o jego zamieszaniu w morderstwo traktują z humorem i niedowierzaniem. Nie przeszkadza im, że świadkowie zeznają na niekorzyść Mazurkiewicza. Zeznania miejscowych chłopów z Brodeł, którzy widzieli jak Mazurkiewicz pędzi przez okoliczne drogi swoim autem i którzy dostrzegli ślady krwi na jego butach, a chwilę później natknęli się na trupa Tomaszewskiego, są przepytywani przy udziale samego podejrzanego przy suto zastawionym stole z alkoholem.
Mazurkiewicz nie tylko miał wysoko postawionych znajomych w prokuraturze, lecz także specjalnie podsycał plotki o swojej przynależności do UB. I choć późniejsze przeszukiwanie archiwów potwierdziło, że morderca rozmijał się tu z prawdą, to fama współpracownika UB wpływała korzystnie na postrzeganie samego Mazurkiewicza i czyniła z niego człowieka nie do ruszenia. To powszechnie mniemanie się zresztą potwierdziło. Śledztwo w sprawie Tomaszewskiego szybko zamknięto, a Mazurkiewicz mógł odetchnąć z ulgą. Przynajmniej na jakiś czas. Kiedy po latach śledczy zaczęli ponownie drążyć temat, zauważyli, że śledztwo było prowadzone bez poszanowania procedur i zawierało wiele luk. To dało im powód, żeby ponownie się mu przyjrzeć. Tym jednak razem Mazurkiewicz nie mógł liczyć na specjalne względy.
Cyjanek i pistolet
W 1956 roku sprawa Mazurkiewicza w końcu trafia na wokandę i wypadki nabierają tempa. Okazuje się, że w latach 1940 - 1955 "elegancki morderca" dopuścił się najprawdopodobniej sześciu zbrodni. Motyw wszystkich przestępstw był taki sam - chodziło o pieniądze i kosztowności. Mazurkiewicz, żeby zwabić swoje ofiary ciągle posługuje się tym samym fortelem. Oferuje im możliwość błyskawicznego wzbogacenia się niewielkim kosztem, wywozi w odludne miejsce. Ofiary nic nie podejrzewają, w końcu, kto jak kto, ale bywalec najlepszych knajp przecież nie mógłby ich oszukać. Ta łatwowierność w końcu się na nich mści.
Oprócz wspomnianych ofiar, do listy Mazurkiewicza należy jeszcze dopisać m.in. Wiktora Z., zapalonego hazardzistę i człowieka interesów. W 1945 roku Mazurkiewicz zwabił go za miasto i poczęstował napojem z cyjankiem. Pieniądze ofiary zabrał ze sobą, a ciało zatopił w Wiśle. Nie był to pierwszy raz, kiedy Mazurkiewicz próbował otruć ofiarę. To było jego drugie podejście.
Pierwszy "test" z trucizną przeprowadził na Tadeuszu B., oficerze Wojska Polskiego żydowskiego pochodzenia. Podał mu kanapkę z cyjankiem, ale traf chciał, że mężczyzna w porę wyczuł, że z poczęstunkiem coś jest nie tak. Udało mu się przeżyć, ale o próbie otrucia nikomu nie wspominał z obawy przed represjami ze strony skoligaconych z jego oprawcą władz. Usta rozwiązały mu się dopiero w trakcie procesu. Mazurkiewicz zastrzelił też Władysława B. i Józefa T. W ich przypadku morderca posłużył się pistoletem – strzelił im w głowę i zabrał pieniądze, które mieli przy sobie.
Elegancki, ale niewzruszony
Podczas procesu Mazurkiewicz przyznał się do wszystkich zbrodni. Do końca jednak zachował pozory. Na sali rozpraw pojawiał się w eleganckim stroju i ułożonymi starannie włosami. Mimo skandującego tłumu, który domagał się dla niego najwyższej kary, Mazurkiewicz pozostawał spokojny i słuchał kolejnych oskarżeń z kamienną twarzą pokerzysty, zupełnie tak, jak gdyby nie wierzył, że to on jest sprawcą tylu morderstw. Wcześniej, w trakcie składania zeznań, równie niewzruszony opowiadał o szczegółach swoich zbrodni, koncentrując się na technicznych szczegółach.
W jego zeznaniach uderzał chłodny ton sprawozdawcy i to, że nie potrafił sobie przypomnieć, jak miała na imię jego ofiara, ale z detalami pamiętał, ile miała przy sobie pieniędzy i jaki zegarek nosiła na przegubie. Emocje za to okazywała opinia publiczna i gazety, które krzykliwymi nagłówkami relacjonowały przebieg całego procesu. Mazurkiewicz, "elegancki morderca" w 1957 roku został odprowadzony do celi straceń. Co powiedział na koniec? "Do widzenia, panowie. Niedługo wszyscy się tam spotkamy".