Głośne kryminalne sprawy nie schodzą z czołówek gazet. Często, zanim jeszcze oskarżony usłyszy wyrok sądu, w publikacjach medialnych pojawiają się informacje, które pozwalają na ustalenie personaliów podejrzanego. Sprawdziliśmy, jak prawo chroni takie osoby.
"Prokuratura postawiła zarzuty Tomaszowi P., synowi byłego wiceministra zdrowia Bolesława Piechy", „Katarzyna Plichta – przeszłość, rodzina. Kim jest żona Marcina P. i jak się poznali" – te nagłówki pozwalają bez trudu ustalić personalia podejrzanych. Skrócenie nazwiska do pierwszej litery na niewiele się zdaje w tych przypadkach. Podobnie jest, gdy podczas śledztwa ws. prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego media używały formułki "Jacek K., prezydent Sopotu".
Konflikt interesu publicznego z prawem do prywatności
Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku Kajetana P., który przed zatrzymaniem był w materiałach prasowych i telewizyjnych określany pełnym nazwiskiem. Sprawa była na tyle głośna, że nawet okazjonalni użytkownicy mediów doskonale znają pełne personalia podejrzanego o brutalne morderstwo.
Sprawdziliśmy więc, co na ten temat mówi prawo oraz skąd bierze się ochrona danych osobowych. Podstawę funkcjonowania tajemnicy gwarantuje ustawa Prawo Prasowe, powstała jeszcze w poprzednim systemie – w 1984 roku.
Używanie imienia i pierwszej litery nazwiska nie ma swojego uzasadnienia w prawie. Jest to bardziej wpływ praktyki, która obecnie jest stosowana przez większość redakcji w Polsce. Jednocześnie media starają się "przemycić" dane personalne stosując określenia jak "wójt gminy", "była żona aktora Cezarego Pazury" czy "były selekcjoner piłkarskiej kadry Polski". Nagłówki są zazwyczaj opatrzone zdjęciem oskarżonego z paskiem na oczach, ale często w charakterystycznej sytuacji – np. podczas spotkania z wyborcami.
– Nie tylko imię i nazwisko może służyć identyfikacji osoby, lecz także pokrewieństwo, zawód lub działalność publiczna. Tego typu dane mogą pomóc w rozpoznaniu oskarżonego, który nie jest osobą skazaną za jakiekolwiek przestępstwa – mówi Adam Łuczak, adwokat. – Z drugiej strony w przypadku oskarżeń wobec polityków i osób publicznych zajmujących ważne stanowiska istnieje takie pojęcie jak interes społeczny. Zdaniem części karnistów obywatele mają prawo wtedy się dowiedzieć się o toczącym postępowaniu. To podejście potwierdza też orzecznictwo sądów.
Dużo uznaniowości
W rzeczywistości o publikacji pełnych danych lub miejsca pracy, koneksji rodzinnych lub partyjnych decyduje dziennikarz lub wydawca danego medium. Zależy to głównie od zarzutów i ich uzasadnienia. Dylemat – czy podawać takie dane – jest codziennością redakcji w całej Polsce. Można co prawda wystąpić do sądu lub prokuratury o zgodę na ujawnienie personaliów, ale to trwa. W dobie internetu nie korzysta z tego prawa większość redakcji. Niektórzy oskarżeni, jak chociażby, prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, sami decydowali się na ujawnienie wizerunku, zaznaczając, że nie mają nic do ukrycia.
Czy więc media mogą niemal dowolnie pisać o oskarżonych naprowadzając na dane personalne osób jeszcze nieskazanych? – Teoretycznie osoby uważające się za pokrzywdzone mogą złożyć pozew cywilny, który w przypadku oddalenia zarzutów o charakterze karnym wcale nie są łatwe do wygrania. By uzyskać odszkodowanie należy udowodnić, że poniosło się straty moralne, społeczne lub finansowe – twierdzi mec. Łuczak.
Prawo prasowe pozostaje więc nieostre. Teoretycznie broni praw osób oskarżonych do prywatności i uczciwego procesu. Z drugiej strony istnieje interes publiczny, który pozwala by publikować informacje o ważnych dla społeczeństwa sprawach. Niesłuszne oskarżenie podchwycone przez media może spowodować, że nawet błyskotliwa kariera zostanie złamana i na zawsze przylgnie do osoby piętno oskarżonego.
Tak było w przypadku Mirosława G., znanego kardiochirurga, o którym minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro mówił: "Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie". Lekarza skazano za łapownictwo, ale nie udowodniono mu działania na szkodę pacjentów. W czerwcu 2011 sąd uznał, że dziennik "Fakt" naruszył dobra osobiste dr. Garlickiego oraz zasady rzetelnego dziennikarstwa i nakazał pozwanym publikację przeprosin oraz wypłatę 150 tys. zł zadośćuczynienia. W gazecie użyto takich zwrotów, jak "doktor zabijał w rządowym szpitalu", "oto ofiara doktora mordercy", "doktor śmierć" i "bestia nie lekarz".
Interpretacja przepisów nierzadko przysparza sporo problemów zarówno samym dziennikarzom i wydawcom, jak i sądom oraz prokuraturze. Prawo pochodzi jednak z lat 80. i trudno jest tu odnieść sytuację do internetu, gdzie jednym wyszukiwaniem w google dowiemy się kim jest Kajetan P. i znajdziemy nawet jego CV.
"Nie wolno publikować w prasie danych osobowych i wizerunku osób, przeciwko którym toczy się postępowanie przygotowawcze lub sądowe jak również danych osobowych i wizerunku świadków, pokrzywdzonych i poszkodowanych, chyba, że obywatel wyraża na to zgodę''.