Polacy chyba nie powinni przywiązywać się do tego, że w "dobrej zmianie" dokonującej się nad Wisłą długo wspierać będzie ich z Budapesztu Viktor Orbán. Pionier autorytarnej wiosny w Europie ma kłopoty, które mogą pociągnąć go na dno. Bo Węgrzy to specyficzny, dość cierpliwy wobec polityków naród, ale nienawidzą, gdy rządzący robią ich w konia i dbają tylko o nabicie własnej kabzy. A na takie grzechy Orbána pojawia się coraz więcej dowodów.
Silny słabością innych
Viktor Orbán po raz pierwszy rządził Węgrami już w latach 1998-2002 i wcale nie zapisał się wtedy złotymi zgłoskami w historii swojego państwa. To, że osiem lat później odzyskał władzę i zapewnił sobie wieloletnie wysokie poparcie, było przede wszystkim zasługą sposobu, w jaki z władzą pożegnała się lewica. Słynne "kłamaliśmy rano, nocą i wieczorem", które Węgrzy w 2006 roku usłyszeli na taśmach ze spotkania ówczesnego premiera Ferenca Gyurcsány'ego z członkami jego MSZP, do dziś gotuje im krew w żyłach.
Hegemonia Fideszu wśród Węgrów utrzymuje się więc nie dla tego, że wszyscy ubóstwiają Viktora Orbána, ale dlatego, że traktują go jako zło konieczne. Najlepszą alternatywę między poparciem dla skompromitowanej aferą sprzed lat lewicy a neonazistowskim Jobbikiem.
Dzięki temu mógł przez minione 6 lat testować wytrzymałość Węgrów. Podporządkował sobie sądownictwo konstytucyjne, bank centralny i nadzór finansowy. Ograniczył wolność słowa i przejął media publiczne. A na koniec zaczął przesuwać Węgry z Unii Europejskiej w stronę sojuszu z Władimirem Putinem. Naród jakoś to wszystko przełknął, bo dla zwyczajnych obywateli niewiele się przecież zmieniało. Mogli w miarę spokojnie żyć i próbować się czegoś dorobić.
Nad Balatonem krętaczy nie lubią
Dziś Viktor Orbán jest jednak blisko tego, by jeszcze bardziej wkurzyć Węgrów niż niegdyś zrobił to Gyurcsány. Bo, gdy przeciętny Węgier z trudem ciuła swój majątek, musi tłumaczyć się przed fiskusem z każdego forinta, robi zakupy opłacając przy każdej okazji aż 27-proc. VAT, a za naprawdę dobrą szkołę dla dzieci często płacić musi w Austrii, szef węgierskiego rządu... bajeczny majątek zbija potajemnie!
Ten fakt pomógł ujawnić ktoś z naprawdę najbliższego otoczenia Orbána. Był to Narcyz, czyli wielki włochaty pupil węgierskiego przywódcy. By ocieplić wizerunek, Viktor Orbán dał się sfotografować z tym psem podczas zabaw na wsi.
Zdjęcie było naprawdę świetne, w mediach społecznościowych stało się hitem nie tylko wśród węgierskich sympatyków Fideszu, ale i zapatrzonej w Orbána polskiej prawicy. Problem jest z nim tylko taki, że pies premiera okazał się... psem premiera nie być. Pojawiły się też pytania o miejsce, w którym Orbán z Narcyzem się bawili.
Bo kiedy szef węgierskiego rządu mówił, że wyjeżdża na wieś, to wszyscy byli święcie przekonani, iż ma na myśli rodzinne Felcsút. Tymczasem okazuje się, że Narcyz nie hasa po jego domu, a oddalonej o niespełna 10 km posiadłości Hatvanpuszta. Kiedyś należała ona do rodu Habsburgów, dziś okazuje się być we władaniu Orbánów. Jest jednak równie piękna, jak przed laty, bo niedawno odremontowano ją za co najmniej 100 mln forintów.
Skąd premier Węgier na to wziął, skoro wciąż nie spłacił 1 mln forintów kredytu, a na sam remont habsburskiego pałacu nie wystarczyłoby mu nawet, gdyby sięgnął po nieco ponad 5 mln forintów oszczędności i spieniężył średniej klasy mieszkanie w Budapeszcie, których posiadanie deklaruje w oświadczeniu majątkowym. A co dopiero mówić o funduszach na zakup tej posiadłości? Oficjalnie Hatvanpuszta więc do niego nie należy.
Jak jednak ustaliły węgierskie media, pies Narcyz jest zarejestrowany na zameldowanego w pohabsburskiej rezydencji Gáspára Orbána. Czyli 24-letniego syna premiera i nic nie wartego na rynku transferowym piłkarza, który bez takiego nazwiska byłby znany jedynie ultrasom młodzieżówki Videotonu Székesfehérvár.
O tym, że dziennikarze pomylili syna premiera z innym Gáspárem Orbánem, synem Viktora nie ma mowy. Bo przecież kogoś niezwiązanego z rządem w Hatvanpuszcie nie ochranialiby funkcjonariusze formacji TEK. W papierach osiadłość nie jest jednak i jego...
Wreszcie są dowody
Jedno feralne zdjęcie i kilka dni spędzonych przez dziennikarzy na grzebaniu w dokumentach księgowych i rejestrach nieruchomości dało krytykom Viktora Orbána dowód na to, o co oskarżano go od lat. Na to, że bogaci się on w sposób, którego musi się wstydzić i ukrywa majątek. Że jest niczym przywódcy obalonego reżimu na Ukrainie, którzy korzystali ze złotych sedesów, na które było ich stać tylko dzięki potajemnemu rozkradaniu narodowego majątku.
Ostatecznie potwierdziło się też, że "słupem" w majątkowych machlojkach Viktora Orbána jest Lőrinc Mészáros – burmistrz maleńkiego Felcsút, w którym węgierski premier się wychowywał. To właśnie on jest formalnym właścicielem posiadłości w Hatvanpuszcie, gdzie mieszkają Gáspár Orbán z Narcyzem. Mészáros i Orban podobno są jak bracia. Tyle, że Viktor lepiej się uczył i dalej zaszedł. Lőrinc był trochę mniej zdolny i może do dziś montowałby rury gazowe, gdyby przyjaciel nie wprowadził go w świat wielkiej polityki i wielkich pieniędzy.
W Polsce rządzący niespełna 2-tys. wioską Mészáros miałby status co najwyżej sprawnego wójta, bo w końcu ściągnął do Felcsút poważnych inwestorów i uczynił to miejsce najbogatszą gminą w kraju. Jednak na Węgrzech ten prowincjonalny polityk jest 15. na liście najbardziej wpływowych ludzi! Oficjalnie Lőrinc Mészáros jest też znacznie bogatszy od premiera Orbána. Ma wiele posiadłości oraz udziały tu i ówdzie. Pytanie tylko, ile z tego tak naprawdę należy do węgierskiego premiera.
Tego już się zatuszować nie da
A może to wszystko szkalowanie człowieka, którego ramię w ramię chcą zniszczyć "europejscy lewacy" i "muzułmańscy najeźdźcy", bo tylko on, Władimir Putin i Jarosław Kaczyński są nadzieją dla Starego Kontynentu? Może nawet sympatycy Fideszu uwierzyliby w taką narrację, gdyby tylko układ Orbána z Mészárosem nie polegał na głupich kłamstwach rzucanych prosto w oczy.
Nim węgierskie media pojechały pod rezydencję w Hatvanpuszcie, pytały o nią "skarbnika Orbána", a ten twierdził, że nie ma tam czego szukać. Bo po świetności habsburskich czasów nic nie zostało, więc trzyma tam maszyny. Teraz rządowi w Budapeszcie zostaje więc chyba tylko próba wmówienia Węgrom, że zameldowany tam Gáspár Orbán dość miał mieszkania w nędzy między maszynami i wyremontował to miejsce w tajemnicy przed przyszywanym wujkiem. No, ale skąd miał potrzebną na to fortunę...?
Opozycja już próbowała wszcząć postępowanie w sprawie ewidentnych oszustw premiera i jego zaufanych ludzi, ale zarówno parlamentarna większość, jak i chodząca na orbanowskiej smyczy prokuratura odmówiły. Co więcej, podejrzenia opozycji i mediów uznano "za jawnie bezpodstawne".
Tyle że wcale nie oznacza to końca problemów Viktora Orbána. Te dopiero nadchodzą. Afera majątkowa wybuchła w idealnym dla jego przeciwników momencie. Prawdopodobnie będzie głównym tematem wśród Węgrów biorących udział w środowym strajku, do którego pretekstem są kontrowersyjne reformy osłabiające i tak upadający system edukacji.
Dwa tygodnie temu demonstracja opozycji w tej sprawie wyciągnęła na ulice Budapesztu aż 50 tys. osób. To pięć razy tyle, ile przed laty liczyły największe protesty przeciw skompromitowanych kłamstwem lewicowców! A w najbliższym czasie szykowane są kolejne manifestacje. Ich organizatorom nowa afera tylko dodaje wiatru w żagle.
Powolna agonia?
Orbán nie musi się obawiać szybkiej utraty władzy, bo partię ma ustawioną wodzowsko, a organy ścigania i wymiar sprawiedliwości podporządkowane władzy. Popularność Fideszu w sondażach nieco spada, ale wciąż utrzymuje się na wysokim, 31 proc. poziomie i jest o 20 pp. wyższa od notowań drugiego Jobbiku. Dwa walczące ze sobą lewicowe ugrupowania MSZP i DK mają zaledwie po 8 i 6 proc. poparcia.
Ostatnia afera ma jednak szansę stać się tym punktem w historii węgierskiej polityki, który da początek sukcesywnemu rozpadowi orbanowskiego autorytaryzmu. Jeśli machlojki premiera na dłużej zostaną tematem numer jeden, a protesty nie osłabną, najbliższe dwa lata Orbán będzie musiał poświęcić na powolne pożegnanie z władzą.