Te protesty, które od początku lutego pojawiają się na Węgrzech, w Polsce przeszły trochę bez echa. Oprócz jednego, ostatniego, który miał miejsce w Budapeszcie w ostatnią sobotę. Według niezależnych węgierskich mediów, na ulice mogło wyjść wtedy nawet 20 tysięcy ludzi. Była to największa demonstracja w tym kraju od 2014 roku. – Węgrzy to spokojny naród, oni z byle powodu nie protestują. Skoro wyszli na ulice, to musi być naprawdę źle – słyszę od Polki mieszkającej w Budapeszcie. O co poszło? I czy my w Polsce też możemy z tego wyciągnąć jakąś lekcję?
Poszło o szkoły. O to, jak rząd Victora Orbana je zmienia i – według tysięcy nauczycieli, rodziców, uczniów i studentów w całym kraju – sprowadza na skraj przepaści. Oby rząd PiS nie miał takich pomysłów. Oby nigdy nie wprowadził tak absurdalnego, przedziwnego i odgórnie sterowanego systemu, który rząd Viktora Orbana od kilku lat testuje na swoim narodzie. I który w ostatnich dniach przelał czarę goryczy tysięcy Węgrów.
– Ludzie są tak rozgoryczeni, że nie da się opisać – mówi Polka, która od lat mieszka w Budapeszcie. Bardzo prosi, by nie podawać jej nazwiska. Ma dziecko w węgierskiej szkole publicznej. Testuje ten system na własnej skórze. - Jak bardzo są rozgoryczeni? – próbuję dopytać.
Nie znajduje słów. Po chwili mówi: – Jak wyjść na ulice, to radości na twarzach nie widać. Ludzie czują, że nawet ich protesty nie mają sensu, bo władza na górze i tak zrobi swoje.
Wyrazem tego rozgoryczenia podczas sobotniej manifestacji miała być chwila milczenia. Trwała pięć minut. I tak cały plac Kossutha zamarł w deszczu na te pięć minut. Tylko transparenty powiewały. „Orban, precz!”. Albo „Oddajcie nam wolność nauczania!”.
Gabor Horvath, jeden z redaktorów gazety "Napszabadsag", mówi mi, że nastroje są pesymistyczne, gdyż w kraju praktycznie nie ma opozycji. - Żadnych sił, czy polityków, którzy byliby dziś w stanie stanąć do walki. Najbliższe wybory są za dwa lata. W tak krótkim czasie nie ma absolutnie żadnej nadziei na zmianę na lepsze - mówi.
Centralne sterowanie
Spójrzmy, jak za Orbana, zmieniły się węgierskie szkoły. Bo jeszcze do niedawna, jak w Polsce, znajdowały się pod pieczą samorządów. Od 2013 roku już nie są. Przeszły pod kontrolę jednej instytucji, zwanej w skrócie KLIK. Od tamtej pory to KLIK decyduje o wszystkim. Można zaryzykować twierdzenie, że jest wszechpotężny. On daje pracę, on zwalnia.
- Ta instytucja zatrudnia 120 tysięcy osób w całym kraju. Wszyscy nauczyciele i cały personel administracyjny należą do niej. Całe węgierskie szkolnictwo jest scentralizowane. Rząd stworzył ogromną, biurokratyczną machinę, w której zakup jednego pudełka kredy wymaga skomplikowanej papierkowej roboty i czasu - tłumaczy Gabor Horvath.
Dyrektorom odebrano możliwość gospodarowania pieniędzmi. Od nauczycielki jednej z budapesztańskich szkół słyszę, że dyrektorzy stali się osobami mało decyzyjnymi, można nawet powiedzieć, że został nadwyrężony ich autorytet.
– Nie mogą zarządzać pieniędzmi szkoły. Jeśli w szkole przepali się żarówka, skończy się papier toaletowy czy tusz do drukarki, musimy pisać zamówienie do KLIK-u i czekać nie wiadomo, ile na jego realizację. Pół roku, gdy brakuje papieru xero? Dlatego rodzice są proszeni o pomoc. To oni malują szkoły, kupują żarówki, papier, wszystko. Dyrektorzy szkół są dziś w bardzo niekorzystnej sytuacji – słyszę.
Czasem dochodzi do absurdów, bo na przykład budynek szkoły należy do gminy, ale i tak zarządza nim KLIK. Albo gdy nauczyciel sam kupuje kredę do tablicy.
Ale i nauczycielom zabrano swobodę. Na Węgrzech obowiązuje dziś centralny system nauczania. Jest kilka ramowych programów i każda szkoła musi wybrać jeden i tylko według niego postępować. Do każdego przedmiotu jest jeden centralnie wybrany podręcznik. Nauczyciele stracili prawo do korzystania z różnych książek.
– Odgórnie narzucono 90 procent całego sposobu nauczania. Na kreatywność zostało tylko 10 procent – mówi nauczycielka. Jej, i jej kolegom, doszło za to dużo biurokracji i papierkowej roboty. Muszą na przykład pisać opinie na swój temat.
Od tej szkoły wszystko się zaczęło
Ich protest narastał powoli. Aż wybuchł na początku lutego w szkole średniej w miejscowości Miszkolc i rozlał się po kraju. Nauczyciele z tej szkoły jako pierwsi napisali petycję, którą podpisało 30 tys. ludzi, mieszkańcy wyszli też na ulice.
„Cały system edukacji jest w niebezpieczeństwie. Wszędzie jest chaos. Nauczyciele są zdesperowani” – pisali. Była też mowa o tym, że centralizacja jest zła, że się nie sprawdza. Że dzieci uczą się bezużytecznych informacji, że szkoła nie uczy ich myślenia. – Encyklopedyczna – tak mówi o niej cytowana w tym artykule Polka. - Uczniowie są zawaleni materiałem książkowym, a ich umiejętności nie są dostatecznie rozwijane tak, by sprostać wyzwaniom obecnych czasów - dodaje Gabor Horvath.
„Ten rząd traktuje uczniów jak niemyślące automaty, nie zezwala na kreatwyność czy krytyczne myślenie, a nauczycieli traktuje jak robotników na linii produkcyjnej, bez jakiejkolwiek niezależności”.
Dzieci w szkole do godzin 16.
Część zmian na pewno można by uznać za sensowne. Na przykład podręcznik. Rodzice nie muszą martwić się zakupem. Podobno organizują to szkoły. Uczniowie przychodzą po wakacjach i mają przygotowane – płatne – wszystkie książki.
Pewnie niejeden rodzic by się ucieszył, że nie musi o tym myśleć. Tylko za bardzo przypomina to dawne czasy. Dawny styl nauczania. Narzucone treści. I błędy, bo tych podobno w tych podręcznikach było co niemiara albo – jak pisał „Budapest Business Journal” – dziwne przedstawianie faktów. Bo według portalu były przypadki, gdy prawdy subiektywne przedstawiano jako obiektywne.
– Ciągle są jakieś zmiany. Wprowadzili na przykład przepis, który mówi, że dzieci muszą pozostać w szkole do godziny 16. Żeby nie plątały się po ulicach. Lekcje kończą się wcześniej, a potem dzieci są tylko pod opieką szkoły – słyszę. Jeśli dziecko ma jakieś zajęcia dodatkowe, rodzice mogą napisać zwolnienie. Kto by nie chciał mieć gwarancji, że dziecko ma w szkole opiekę po lekcjach? Pewnie niejeden. Ale pewnie też nie narzuconą z góry. Jak napisała agencja APA:
„Konieczność tych zmian argumentowano m.in. potrzebą wychowywania uczniów w duchu chrześcijańsko-patriotycznym”. Czytaj więcej
Boją się o przyszłość
István Galló, szefowa jednego ze związków nauczycielskich tak mówiła podczas sobotniego protestu: „Zmiany dokonane przez rząd pozbawiły uczniów radości uczenia się, a nauczycieli – radości uczenia ich. Ten reżim konsekwentnie popycha do biedy całe pokolenie. Nasza cierpliwość się wyczerpuje”. Na manifestację przyszli nie tylko nauczyciele, ale też tysiące rodziców i uczniów. Cytowani przez media mówili, że boją się o przyszłość.
Ale w niezależnych mediach pojawiają się też analizy tej rewolty – takie słowo jest używane – nauczycieli. „Mam wrażenie, że coś dzieje się na Węgrzech. Że zadowolony z siebie rząd Orbana nie jest na to przygotowany. Widzę początek jakiegoś ruchu, który może pokonać obecną apatię i rezygnację węgierskiego społeczeństwa. I stworzyć aktywny opór wobec reżimu Orbana” – czytamy w serwisie Hungarian Spectrum.
Winne inne siły
Węgierski rząd tłumaczy reformy edukacji potrzebami ekonomii. Na wieść o protestach, o które Orban oskarża inne siły polityczne, zdymisjonowano nawet sekretarz stanu ds. oświaty. Były też próby negocjacji z nauczycielami, ale nic się nie zmieniło.
Jednocześnie Fidesz Orbana cały czas rośnie w siłę. W sondażach wciąż prowadzi. Według wielu opinii, głównie z powodu ostrej polityki wobec imigrantów. Gabor Horvath tłumaczy, że wciąż większość ludzi popiera rząd, ale to poparcie wzrosło właśnie w wyniku antyimigranckiej kampanii, gdyż Węgrzy boją się masowego napływu cudzoziemców.
Ale to może się zmienić. - Ludzie stają się coraz bardziej zmęczeni agresywną retoryką Orbana. Narasta złość i niezadowolenie... - mówi.