Tak wielu kradzieży nie było w Niemczech od początku lat 90-tych. Od czasów, gdy upadek muru berlińskiego sprawił, że już prawie nic nie mogło zatrzymać złodziei zza Odry. To dlatego Niemcy tak bardzo obawiali się wejścia Polski do strefy Schengen, przez co znikała ostatnia szansa, by zatrzymać przestępców na granicach. Przez lata żart, że skradzionego Niemcowi auta trzeba szukać w polskim garażu mocno tracił jednak na aktualności. Do teraz, gdy postanowiono przypomnieć, że złodziejstwo dla wielu uchodzi na Wschodzie za najlepszy styl życia.
Przeżyjmy to jeszcze raz
Już w ubiegłym roku niemieckie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych opublikowało szokujące dane, z których wynikało, że tak wielu złodziei nie grasowało po RFN od 15 lat. Najnowsze dane przedstawione przez resort Thomasa de Maizière są jeszcze bardziej zatrważające. W ciągu roku odsetek kradzieży dokonywanych w Niemczech wzrósł prawie o 10 proc. Co oznacza, że prawdopodobieństwo, iż niemieckie domy zostaną ograbione jest już tak duże, jak ćwierć wieku temu, gdy nacje uwolnione zza żelaznej kurtyny grasowały "na własną rękę odbierając reparacje".
Czyli wróciła tzw. "juma", która na przełomie lat 80-tych i 90-tych stała się podstawą szybkiego wzbogacenia się bardzo wielu Polaków, Rosjan i przedstawicieli innych narodów Europy Wschodniej. Im bliżej było granicy ze zjednoczonymi niedawno Niemcami, tym udział w "jumaniu" był bardziej powszechny. Do dziś to temat tabu w wielu dolnośląskich, wielkopolskich i zachodniopomorskich domach. Bo jeśli w rodzinie ktoś nie kradł w Niemczech sam, to pewnie choć raz pomógł "jumającym" pozbyć się gorącego towaru.
Bo przyjęło się sądzić, że Polacy najchętniej okradali Niemców z aut. W rzeczywistości niemieckie statystyki dotyczące kradzieży sprzed lat pokazują, iż dla przeciętnego Niemca o wiele gorsza była plaga włamań do domów, z których znikało wszystko, co miało jakąś wartość. Od biżuterii i waluty, przez elektronikę, po mocno zużyty sprzęt AGD i kosiarki.
Wszystkie złodziejskie drogi prowadzą do...
Kto pamięta w Niemczech jumę z lat 90-tych, ten zapewne wskaże też na jedną ważną cechę tego zjawiska. Na to, że raczej nie dotyczyło ono wschodnich landów, w których poziom życia i zamożności nie różnił się tak bardzo od tego w Polsce. Złodziejskie wycieczki sąsiedzi zza Odry robili nieco dalej na Zachód, ale zarazem po trasie pozwalającej im na łatwą ucieczkę do siebie.
Tę samą prawidłowość widać też dzisiaj. Największy wzrost kradzieży nastąpił w ostatnich latach w Hamburgu, Nadrenii Północnej-Westfalii, oraz Dolnej Saksonii. Czyli w tych okolicach, z których dość szybko można znaleźć się na autostradach i ekspresówkach prowadzących w kierunku Kostrzyna nad Ordą lub dawnego przejścia w Świecku, tuż za Frankfurtem nad Odrą. Dlatego już od 2014 roku minister de Maizière nie przeczy, że niemieccy śledczy mają dowody potwierdzające, iż nowa plaga złodziejstwa szerzy się w dużej mierze dzięki otwartej granicy między Polską a Niemcami.
Media w RFN donoszą jednak o skali współczesnej "jumy" z równie dużą uprzejmością wobec mieszkańców Europy Wschodniej, co tą, którą wykazywały dla społeczności muzułmańskiej po sylwestrowych napaściach seksualnych w Kolonii. Do określenia sprawców renomowane pisma wolą używać stwierdzeń, które nie wskazują barw narodowych. Mówi się więc o jedynie o "gangach z pograniczna", czy "złodziejach ze Wschodu".
Na taką polityczną poprawność nie silą się jednak polscy policjanci odpowiedzialni za współpracę z kolegami z Zachodu. – Polacy na pewno nie stanowią tak wielkiego odsetka wśród nowych "jumających", jak przed laty, ale nie ma wątpliwości, że to nasi rozkręcili ten interes na nowo – słyszę od oficera poznańskiej KWP, gdzie bywają zwykle najbardziej pomocni niemieckim kolegom.
Polak nie juma, Polak szefuje
Zdaniem mojego rozmówcy, "Polacy zastąpili dziś Rosjan na stanowiskach kierowniczych". Bo kiedyś o tym, kto i gdzie pojedzie na najlepszą "jumę" decydowali właśnie Rosjanie, którzy wysługiwali się Polakami, Litwinami, czy Czechosłowakami. – Teraz Niemcy łapią na gorącym uczynku albo w drodze na Wschód raczej Ukraińców, Gruzinów i Czeczenów, ale przecież oni się z fantami nie ciągną do siebie! Głowa tej hydry jest pod naszym nosem – ocenia policjant.
A co z uchodźcami i imigrantami, których Niemcy sprowadzili sobie na głowę? Może to wszystko ich sprawka i dzielnie walcząca z "najeźdźcami chcącymi islamizacji" Europa Wschodnia jest oczerniana?
Można byłoby próbować zwalić wszystko na rzekomo żądnych europejskiej krwi i złota uchodźców, gdyby nie fakt, że ślady wielu śledztw prowadzą za Odrę, a przestępcy często wpadają w ręce niemieckich lub polskich strażników granicznych i policjantów patrolujących pogranicze. Poza tym, omawiane dziś z trwogą dane pochodzą z 2014 i 2015 roku. Czyli z okresu, gdy miliona nowych przybyszów z Bliskiego Wschodu w ogóle nie było lub, gdy dopiero migranci zaczęli się w Niemczech pojawiać.
Zarówno wśród niemieckich, jak i polskich policjantów mówi się w tym kontekście raczej o korelacji między nową falą "jumy" a wydarzeniami ostatnich lat na Ukrainie. Wojna z Rosją i upadek reżimu w Kijowie sprawiły, że to tam pojawili się nowi chętni do łatwego wzbogacenia się na "ojumaniu" bogatego Zachodu. A doświadczeni w tym Polacy zauważyli swoją szansę w pośredniczeniu i zarządzaniu tym procederem.