Kolarstwo to niełatwy kawałek chleba - to wiadomo. Ale żeby przekonać się, jakiemu drakońskiemu wysiłkowi poddawani są zawodowcy, trzeba posłuchać słabego głosu Majki bezpośrednio po treningu. Podwyższam głośność w telefonie i pytam, ile kilometrów dziennie robi. - Samochodem tyle nie wyjeżdżam - śmieje się, a później zaczyna opowiadać o kolarskim “zapleczu”.
Pytam, bo chciałam porozmawiać o kolarskiej “kuchni”. Jak to się stało, że zaczął Pan jeździć?
Jeździć zacząłem w wieku 12 lat. Kiedy skończyłem 18 wyjechałem już na zachód. Ścigałem się jeszcze chwilę w amatorskich grupach, ale właściwie od 21 urodzin jestem zawodowcem. To wtedy przeszedłem do grupy Saxo Bank i zacząłem uczestniczyć w wyścigach na najwyższym poziomie.
Mały Rafał zawsze chciał być kolarzem, czy raczej marzył się Panu inny rodzaj kariery?
Na początku była oczywiście piłka nożna - jak każdy młody chłopak biegałem z kolegami po boisku. Z czasem stwierdziłem, że kolarstwo też jest fajne. Zapisałem się do klubu WLKS Krakus bbc Czaja. Tam spotkałem Zbigniewa Klęka, mojego pierwszego trenera. To on dostrzegł we mnie potencjał i nauczył wszystkiego, co należy na początek o kolarstwie wiedzieć. Zacząłem ostro trenować, ścigać się w młodszych kategoriach. Przyszły pierwsze dobre wyniki w mistrzostwach Polski i wyścigach zagranicznych. Potem otrzymałem propozycję wyjazdu do Włoch, a wraz z nią - starty w większych wyścigach.
Jak na pana wybór zareagowała rodzina? Wspierała czy odwodziła od tego pomysłu?
Nikt tak naprawdę nie mógł przewidzieć, jak to moje jeżdżenie się skończy. Na początku traktowałem to jako zabawę, więc rodzina miała się czego obawiać. W miarę, jak zaczynałem jeździć bardziej na poważnie było coraz więcej ciężkich momentów, częściej zdarzały się kraksy. Po paru większych wypadkach przychodziły chwile zwątpienia. Oczywiście nie aż takie, żeby zrezygnować ze sportu, ale przyznam, że lekko nie było - dochodzenie do siebie, odzyskiwanie straconej formy, to za każdym razem mozolny proces. Kiedy jednak w wieku tych 18 lat dowiedziałem się, że mogę wyjechać do Włoch to powiedziałem sobie: “Skoro już tu jestem, na tym zachodzie, to nie ma przebacz - muszę przejść na zawodowstwo”. Wiedziałem więc dokładnie czego chcę, miałem jasno określony cel do którego dążyłem. Nie było lekko, ale w końcu się udało. To jest mój sukces.
Jak tam było na początku na tym zachodzie? Ciężko? Co najbardziej doskwierało?
Najbardziej oczywiście przeszkadzała bariera językowa. Ciężko zawierać znajomości, kiedy, tak jak ja na początku, zna się tylko podstawowe zwroty. “Buongiorno” i “buona notte” - właściwie tyle potrafiłem na początku powiedzieć po włosku. Z biegiem czasu nauczyłem się więcej (śmiech). Najtrudniejsze były tak naprawdę pierwsze trzy lata za granicą - z dala od domu, od rodziny. Starałem się jednak nie myśleć o trudnościach tylko przykładać się do treningów i dążyć do zawodowstwa.
Odczuwa Pan jeszcze jakąś przyjemność z jazdy? Czy to już rutyna?
Przyjemność jest, oczywiście. Lubię jeździć. Cieszę się, że mogę jeździć w grupie Tinkoff. Gdybym nie lubił, na pewno poszukałbym innego sportu. Wiadomo, to moja praca, która dodatkowo do łatwych nie należy, ale dzięki temu mam środki na życie. Robię to, co lubię i dzięki swojej pasji mogę wyżywić rodzinę - nie każdy ma ten komfort.
Ile godzin dziennie spędza Pan na rowerze?
Lekkie przejażdżki zajmują około dwóch godzin. Czasami zdarza się jednak, że nie schodzimy z rowerów przez 6 - 7 godzin. W samym marcu przejechałem 3,5 tysiąca kilometrów. Jeśli przemnożyć to przez 12 miesięcy to trochę się w roku nazbiera. Samochodem tyle nie jeżdżę (śmiech).
W samochodzie można porozmawiać, posłuchać radia, a podczas jazdy rowerem? Nie nudzi się Pan?
Jasne, że można trochę pogadać, pośmiać się, ale kiedy robimy bardziej wymagające ćwiczenia, to oczywiście, każdy jest skoncentrowany na sobie. Kiedy trenuję sam, to zakładam słuchawki i słucham muzyki. Teraz na Cyprze mamy idealne warunki - trenujemy na wysokości, jest tu tylko jeden hotel i my - czterech chłopaków, każdy skoncentrowany na swoich celach. Mamy miesiąc, żeby przyszykować się do kolejnego startu, czyli Giro di Italia. Wiadomo - to jest praca, z której jesteśmy rozliczani, więc trzeba dać z siebie wszystko, żeby wyniki były jak najlepsze.
Co najbardziej motywuje do osiągania tych wyników? Rodzina, kibice?
Rodzina jak najbardziej. Pomaga pewnie też to, że ja w ogóle lubię nowe wyzwania. Jeśli mogę dawać radość kibicom - świetnie. Jeśli przy tym udowodnię, że Polak też potrafi jeździć szybko na rowerze - jeszcze lepiej.
W to już chyba nikt nie wątpi. A jak to jest jeździć w teamie ze swoimi młodzieńczymi idolami? W jednym z wywiadów stwierdził pan, że takim wzorem był dla Pana Alberto Contador. Jesteście teraz kumplami?
Alberto to człowiek, który wygrał bardzo dużo wyścigowych trzytygodniowych - Tour de France, Giro d’Italia, Vuelta a España. Wiadomo, że od niego trzeba się uczyć. Staram się brać z niego przykład, ale oczywiście wyznaczam sobie własne cele. Kiedy jesteśmy na zgrupowaniu czy w czasie wyścigu to czasem rozmawiamy. Oczywiście na wyścigach nie ma na to zbyt wiele czasu bo trzeba się skupić na wygrywaniu, osiąganiu kolejnych celów.
Po tylu sezonach “na zawodowstwie” jest coś, do czego trudno się panu przyzwyczaić?
Najtrudniejsze w zawodowym kolarstwie są trzy rzeczy. Po pierwsze, około 250 dni w roku jesteśmy poza domem. Przebywanie non-stop z dala od rodziny jest zdecydowanie najtrudniejsze. Druga sprawa to pogoda - czy zimno, czy deszcz, czy śnieg - trzeba jechać. Trzecia to fakt, że zawodowcem trzeba być na każdym polu i w żadnej dziedzinie życia nie można sobie odpuszczać, więc obżarstwo odpada (śmiech). Trzeba sobie odmawiać różnych rzeczy. Niedawno były święta, a ja mogłem tylko patrzeć na te góry ciast i innych pyszności. Trzeba też pamiętać, że cały czas zmagamy się z bardzo dużym wysiłkiem. Bywają momenty, kiedy puls potrafi przekroczyć 200 uderzeń na minutę. Musimy być cały czas skoncentrowani.
Można się do tego wysiłku przyzwyczaić, czy za każdym razem trzeba ze sobą walczyć?
Nie, to już jest rutyna. Trzeba przezwyciężać swoje słabości. Fakt, czasami nogi odmawiają posłuszeństwa, bywa ciężko. Trzeba się jednak motywować, dawać z siebie wszystko. Czasem wjeżdżamy na wysokie góry i zjeżdżamy jak jest minus trzy stopnie, śnieg i deszcz. Wtedy trzeba się ratować “głową”, bo ani rąk, ani nóg już się właściwie nie czuje. Ale takie właśnie jest kolarstwo - ciężki sport.
Jakie jeszcze przed Panem w tym ciężkim kolarstwie stoją wyzwania?
Teraz trenujemy do Tour de Romandie, potem trzytygodniowy Giro d’Italia. To jest plan na pierwszą część sezonu. Potem się okaże.
A bardziej dalekosiężne marzenia?
Wygrać wielki tour - to na pewno jest coś, o czym marzę. Jeśli będę się odpowiednio motywował i ciężko pracował, to liczę, że się ziści. Chociaż oczywiście niczego nie można być pewnym, konkurencja jest teraz naprawdę mocna. Na razie byłem na najniższym stopniu podium [Vuelta a España - red.], ale spokojnie, małymi krokami będę starał się wdrapać wyżej.
Artykuł powstał we współpracy z firmą Citroën.
Zobacz także pozostałe teksty z cyklu "Be different feel free" powered by Citroen