Ekologiczna żywność funkcjonuje w Polsce jako ponadpokoleniowy trend, a zdrowszy jadłospis to cel, na który większość Polaków deklaruje chęć zwiększenia swoich wydatków. Tymczasem nawet jeśli przykładamy wagę do tego, co ląduje w naszych koszykach, o wiele zdrowiej od nas jadło pokolenie naszych rodziców (o dziadkach nie wspominając). I to bez zostawiania kroci w sklepach ze zdrową żywnością. Kto, po co i dlaczego przepłaca za produkty ze znaczkiem zielonego listka?
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Wielbicieli produktów spożywczych z przedrostkiem „eko” jest u nas całkiem sporo. Według badań TNS w 2013 aż 30 proc. Polaków kupowało bio żywność, a dla ponad miliona z nas stanowiła ona podstawę menu. Rosnąca liczba sklepów ze zdrową żywnością i rozrastające się stopniowo działy eko w hipermarketach pokazują, że miłośników organicznej żywności przybywa. Co ciekawe, jesteśmy jedyną nacją w Europie, którą do wydawania sporych pieniędzy na produkty tego typu przekonuje nie tyle obietnica zdrowia, co ich smak.
Ściema czy niewiedza?
Odżywiający się ekologicznie rzeczywiście są od statystycznych Polaków zdrowsi – mają dobre wyniki cholesterolu, mniej niedoborów witamin i mikroelementów, szerokim łukiem omijają ich dolegliwości związane z układem trawiennym. Nie jest to jednak zasługą bio żywności par excellence. Swoje zdrowie zawdzięczają raczej zainteresowaniu żywieniem jako-takim, a co za tym idzie umiejętnością komponowania posiłków. Menu klientów eko sklepów najczęściej jest urozmaicone sezonowymi warzywami i owocami, a także dobrze zbilansowane (nie tylko za sprawą diety, ale też jej suplementów jak kwasy omega czy witamina D3). Mało w nim zazwyczaj cukrów prostych i nasyconych kwasów tłuszczowych – jeśli ktoś wydaje na ekologiczny brokuł 11 zł, to nie po to, żeby popić go litrem Fanty. Raczej też nie zapycha się Big Makiem z braku czasu na obiad.
Naukowcy z Uniwersytetu Stanforda przeanalizowali kilkaset różnego rodzaju badań żywności ekologicznej, stwierdzając, że nie różni się ona zasadniczo od tej produkowanej przemysłowo. Niezależnie od tego czy uprawy traktowane są chemią czy nie, dojrzewają w określonym środowisku. Nawóz azotowy stosowany przez sąsiadów przenika do eko marchewek za sprawą wód podziemnych i gleby, nawet jeśli ich złe, przemysłowe jarzyny rosną o kilkanaście kilometrów dalej. Żadna uprawa, nawet ta prowadzona na najmniej zanieczyszczonych terenach Polski, nie będzie stuprocentowo ekologiczna. Po katastrofie elektrowni atomowej w Czarnobylu za sprawą prądów powietrznych najbardziej skażone były gleby nie na Ukrainie czy w Polsce, co wydawałoby się logiczne, ale grunty w Austrii i w Norwegii. Jak sama nazwa wskazuje ekosystem to przede wszystkim system. Warto nadmienić, że wspomniana analiza stanfordzka wywołała też wiele polemik, co jednak skłania do zastanowienia się nad jeszcze jedną kwestią. Mianowicie na ile powinniśmy wierzyć w głośne wyniki badań obwieszczane jako newsy dnia przez media. Ostatnio naukowcy odkryli ponoć, że picie kawy jest jednak zdrowe, mimo że przez ostatnią dekadę byliśmy przed nią przestrzegani. W dwudziestoleciu międzywojennym matki uwiedzione złotym sloganem Melchiora Wańkowicza "cukier krzepi" nie żałowały swoim dzieciom sacharozy, a dziś jesteśmy nauczeni pożądać przedrostka eko. W coś w końcu trzeba wierzyć.
Odrębną kwestią są stosowane środki – w uprawie ekologicznej niedopuszczalne są pestycydy, więc żeby uchronić swoje plony przed szkodnikami rolnicy stosują np. roztwór soli miedzi. Jest całkowicie naturalny, co nie znaczy, że nie jest szkodliwy. Jego nadmiar u niemowląt i dzieci może spowodować trwałe uszkodzenia wątroby.
Egocentryczni ekolodzy
Nawet jeśli produkty z ekologicznych upraw i hodowli nie mają na nas silnego dobroczynnego wpływu, mają go z pewnością na środowisko. Oczywiście, o ile wybieramy produkty od polskich, a najlepiej także lokalnych dostawców. Transport bio żywności z drugiego końca Europy zanieczyści środowisko bardziej niż zrobiłaby to jej lokalna produkcja przemysłowa.
Wybieranie ekologicznych produktów z zagranicy to egoizm połączony z niewiedzą. Kupujący najczęściej nie zdaje sobie sprawy, że organiczne pesto z Genewy nie poprawi jakości jego życia bardziej niż to z Biedronki. W tej dbałości o dobrostan własnego układu pokarmowego nie zwraca uwagi na wpływ jaki ma jego (teoretycznie ekologiczny) wybór na środowisko naturalne. Egocentryczni ekolodzy to młoda i prężnie rozwijająca się grupa – dbają o zdrową dietę i pilnują, żeby kupować tylko szampony bez parabenów i silikonów, ale poświęcenie czasu na segregację śmieci nie mieści im się ani w głowie.
Eko czy bio?
Jeśli już postanawiamy przepoczwarzyć się ze swojego kokonu ignorancji zasilanego styczniowymi truskawkami w pięknego motyla ekologicznejkonsumpcji, warto zacząć od wiedzy, jak rozpoznać prawdziwą eko żywność. Bo nie wszystko złoto co się świeci i nie każde bio muesli pochodzi z upraw ekologicznych. W 2011 roku we Włoszech wybuchł skandal pokazujący, jak dochodowym interesem jest podrabianie zdrowej żywności – przez trzy lata w obiegu były produkty z podrobionymi certyfikatami potwierdzającymi ich rzekome ekologiczne pochodzenie. Na handlu fałszywie oznaczonymi mlekiem, soją, owocami i produktami zbożowymi włoska mafia zarobiła bagatela 220 ml euro.
Oficjalnym unijnym oznaczeniem jest Certyfikat Gospodarstwa Ekologicznego, widoczny na opakowaniu pod postacią konturu listka ułożonego z dwunastu gwiazdek na jasnozielonym tle (zdjęcie poniżej). Pełna konwersja gospodarstwa ze zwykłego w ekologiczne trwa najczęściej trzy lata – po złożeniu stosownego wniosku w Inspektoracie Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych gospodarstwo jest kontrolowane trzykrotnie w rocznych odstępach i w wypadku pozytywnego przebiegu kolejnych kontroli otrzymuje oprócz znaczka zielonego listka (który może zostać przyznany już po roku) także certyfikat BIO (widoczny na opakowaniach w postaci sześciobocznej naklejki z analogicznym napisem).
Pozostaje rozwikłać jeszcze jedną zagadkę, a mianowicie czym różni się żywność bio od jedzenia ekologicznego i organicznego. Otóż różnicy nie ma żadnej, to po prostu użyteczne marketingowo synonimy. Nagminne są przypadki w których część napisu "bio" czy "eko" na opakowaniu zostaje zastąpiona przez grafikę przedstawiającą owoc lub warzywo. Przecież to nie oszustwo, koncentrat pomidorowy nie uzurpuje sobie posiadania unijnego certyfikatu, to po prostu "EK (pomidor) koncentrat".
A te jabłuszka, to po ile i dlaczego tak drogo
Bio żywność zdaje się być oczywistym wyborem dla wszystkich, którzy starają się nie niszczyć środowiska i chcą wspierać lokalnych producentów. Jedno odstrasza od niej niezmiennie – cena. Produkty ekologiczne są wytwarzane w Polsce na małą skalę, a co za tym idzie najczęściej bez użycia maszyn. Wykluczenie ich i środków chemicznych z procesu produkcji wymaga zatrudnienia większej ilości osób niż w gospodarstwach przemysłowych. Choćby dlatego, że w sezonie uprawy zarastają chwastami z dnia na dzień i muszą być pielone ręcznie niemal codziennie. Co więcej wyhodowanie zwierzęcia czy rośliny tradycyjnymi metodami trwa niekiedy nawet kilkanaście razy dłużej niż w hodowli stosującej hormony i opryski.
Do niedawna żywność ekologiczna w Polsce była średnio o 400-500 proc. kosztowniejsza w stosunku do zwykłej. Dla porównania, za naszą zachodnią granicą eko produkty są tylko o połowę droższe od tych bez unijnego certyfikatu. Mała liczba lokalnych producentów sprawiła, że mogli niemal dowolnie kształtować ceny, bazując na zasobnych portfelach wielkomiejskiej klienteli. Pomyślne wiatry odwróciły się od aspirujących monopolistów wraz z powstaniem sąsiedzkich kooperatyw zakupowych.
Pomysł jest banalnie prosty – małe, lokalne gospodarstwa dostarczają kilka razy w tygodniu zamówione uprzednio produkty w wyznaczone miejsca rozsiane po mapie Warszawy, a uczestniczący w inicjatywie przychodzą odebrać swoje zakupy. W ten sposób funkcjonuje np. LokalnyRolnik.pl prowadzący dostawy w kilkudziesięciu punktach w Warszawie i w okolicach. Żeby zacząć kupować jedzenie w ramach programu wystarczy skrzyknąć sąsiadów w pobliżu miejsca zamieszkania – minimalna grupa zakupowa to 20 osób. Nie ma tu kart lojalnościowych, ani podpinania konta – zamawiasz ogórki małosolne i czosnek niedźwiedzi kiedy tylko masz na to ochotę.
Podobnie, tyle że z bezpośrednią dostawą produktów z mazowieckich gospodarstw do domów indywidualnych klientów na terenie Warszawy funkcjonuje RanoZebrano.pl, wirtualny sklep ze zdrową żywnością, którego pomysłodawcą jest Przemek Sendzielski.
– To coś więcej niż targ. Nie chodzi tylko o zakupy, ale też o budowanie lokalnej wspólnoty między klientami i dostawcami. Kupujemy pyszne i zdrowe produkty, a przy okazji zyskujemy realny wpływ na swoje otoczenie – opisuje swoją inicjatywę.
Mimo wszystko trudno porównywać smak wodnistego jabłka z marketu z malinówką z przydomowej jabłoni czy jajka od rolnika z tymi z przemysłowymi napisami z Tesco. Największa różnica jest jednak odczuwalna w smaku mięsa. Trudno się dziwić, szynka z eko hodowli to niemal sto procent mięsa w mięsie, podczas gdy marketowe wędliny często nawet w połowie składają się z tzw. MOM-u (odrzutów mięsa oddzielonego mechanicznie i zmielonego na jednolitą masę). W tym świetle deklaracja ankietowanych kupujących eko produkty, że najważniejszym czynnikiem przy wyborze jest smak, może być oznaką świadomości konsumenckiej.