Po latach korpożycia wymarzyli sobie sielską wieś, kucyka, spacery do lasu i nasiadówki u sąsiadów. Tymczasem wyobrażony obrazek odbiega od rzeczywistości. Wieś to nie tylko stada owiec na stokach, ale przed wszystkim ludzie, z którymi oprócz miejsca zamieszkania, niewiele łączy. A właściwie nowi to dla niektórych okazja do zarobku czy "skrojenia". I nie daj Boże wejść miejscowemu w drogę!
Adres na końcu tej mazurskiej wsi wszyscy miejscowi znają. Wystarczy zapytać o rezydencje albo Carringtona. Z pewnością ponad 400-metrowy dom z kolumnami wyróżnia się spośród wioskowej zabudowy i na tle ściany lasu. Dopiero z bliska widać, że jest opuszczony.
– To miała być moja ostoja – wzdycha Andrzej z Warszawy.
Pracuje w jednej z największych firm paliwowych w Polsce. Kilka lat temu rozpoczął budowę wymarzonego domu na Mazurach. Zaczęło się od kupienia prawie hektara ziemi pod lasem na uboczu wsi. Gdy dwór Andrzeja wyrósł ponad okoliczne domy to...
– Chyba wzbudziłem zawiść – zastanawia się.
Poszło o drogę dojazdową przez pole rolnika, od którego kupił ziemię. Zdaniem miejscowego, była rozjeżdżana przez ciężarówki przewożące materiały na budowę domu. Nie zgodził się też na doprowadzenie wody, ani prądu. Andrzej przyznaje, że w końcu pokłócił się z rolnikiem.
– A ten... wyrzucił ogromną hałdę obornika praktycznie pod oknami. Nie da się żyć w tym zapachu i rojach much. Dom trzeci rok stoi pusty – komentuje.
Kawa z dzięciołem
Marysia zaś wymarzyła sobie kawę na tarasie, z którego będzie widok na piaskownicę dzieci. Wraz z mężem kupiła działkę w okolicy Warszawy.
– Początkowo wszyscy miejscowi wydawali mi się sympatyczni. A tak naprawdę oni za plecami nabijają się z nowych naiwniaków, którzy kupują działki. Zarzynasz się kredytem, budujesz dom za kolejny, a oni wożą się coraz nowszymi autami. Pędzą tymi wąskimi drogami, jakby co dopiero dostali zabawkę w dłoń – opowiada. Ma już serdecznie dość swojego domu. Praktycznie służy im za sypialnie. Marysia już przywykła do ujadających nocami psów sąsiadów.
– Dojeżdżamy do Warszawy i wozimy dzieci. W aucie spędzamy co najmniej trzy godziny dziennie. Nie tylko kosztowne ta bajka, ale i szkoda czasu. Rozglądamy się z mieszkaniem w Warszawie – komentuje.
Może przesadza. Jak wielu mieszkańców nowobogackich enklaw wzdłuż Puszczy Kampinoskiej.– Otrzymaliśmy telefon od jednego z nich i domagał się interwencji, bo dzięcioł od kilku dni przylatuje na drzewo w pobliżu domu i stuka. Nie daje mu spać – opowiada Artur Kenig, komendant straży Kampinoskiego Parku Narodowego.
Cierpienie słoika pozbawionego Wawy
Nawet mieszkańcy wsi mają problem z powrotem w rodzinne strony. Miasto zmieniło mentalność, upodobania, zerwało więzy. Po powrocie słoiki popadają nawet w depresje.
– Niestety, 8 lat spędzone poza domem dość mocno dały się odczuć i już w pierwszych tygodniach miałem ogromne konflikty z rodziną. Nie potrafimy się ze sobą "zgrać", każdy chce wszystko robić po swojemu. Natomiast mój stan z dnia na dzień się pogarsza – napisał na forum psychologicznym były mieszkaniec wsi.
Postanowił napisać, bo już nie „wytrzymuje”, a w domu i rodzinnej wsi nie ma do kogo otworzyć ust. Nawet lek „Cloraxen” niewiele pomaga. Do miasta ze swojej rodzinnej wsi wyjechał jeszcze w liceum. Pierwszą rozłąkę opłacił depresją. Studia przebiegały już bez problemu, ba...
Tuż przed magisterką dostał propozycje pracy. Firma oddala była tylko 3 km od jego rodzinnego domu. Rozwiązanie wydawało się dość oczywiste. Stwierdza: – Czuję się tu uwięziony, nie pasuje do tych ludzi ani do tego środowiska. A najgorsze, że jestem całkiem sam. Nie mam tu znajomych, wszyscy zostali w mieście. Bardzo staram się na nowo "integrować" z lokalną społecznością, ale zupełnie mi to nie wychodzi, zbyt duża różnica zdań.
Teraz spalimy ciebie
Adam Ulbrych przez lata pracował za granicą. Przed 12 laty wrócił jednak w strony rodzinne i kupił gospodarstwo w Komorznie. W okolicy wszyscy na niego mówią - ekolog. Był również doradcą wojewody do sprawy mikroretencji wód, przywracania małych stawów.
– U siebie też mam staw, nieużytek ekologiczny. Mnóstwo tam kumaków, pojawiły się wydry – opowiada.
O tej porze roku kumkanie żab słychać z daleka. Można wsłuchać się i rozmarzyć, ale... W listopadzie 2014 roku dom Ulbrycha został podpalony.
Wkrótce otrzymał SMS-y z groźbami i głuche telefony. Wyjechał na pół roku... – W jednym z SMS-ów grożono mi, że mam do końca tygodnia wynieść się, bo inaczej zginę. Tym razem ja zostanę spalony – wspomina.
Nękanie zaczęło się niedługo, jak Adam Ulbrych powiadomił prokuraturę o nielegalnej wycince dębów. Tydzień temu na nowo ruszył proces o groźby. Oskarżony jeden z mieszkańców pobliskiej wsi nie przyznaje się do winy. Przebywa w areszcie, gdyż podejrzany jest też o podpalenie domu w Smardach Dolnych. – A sprawa podpalenia mojego domu? Umorzona, bowiem nie wykryto sprawców – dodaje Ulbrych.
Zastanów się czy warto
Zmiany na wsiach nie umknęły uwadze socjologów wsi. Prof. Maria Halamska w wywiadzie dla „Dziennika” komentowała, jaka jest wieś:
– Wcale nie jest sielska, anielska – taka wieś nie istnieje. Mieszkanie na niej ma swoje ogromne zalety (...) Ale wieś to nie jest żadna harmonijna, życzliwa człowiekowi wspólnota. Mieszkają tam żywi ludzie z krwi i kości, którzy często zazdroszczą, nienawidzą, którzy bywają złośliwi, nie akceptują przybyszy, są podejrzliwi. Dlatego okropnie mnie denerwuje taka wszechobecna narracja o sielankowym życiu na prowincji.
Nie zmienia to faktu, że wciąż modna jest wyprowadzka z miast do pobliskich miejscowości. I często okazuje, się, że mieszkający w nich korpo, żyją tylko w komitywie z innymi korpoludkami. – Czują się lepsi – dodała Halamska.
Dlatego ostrożnie z marzeniami. Socjolog wsi, antropolog Ruta Śpiewak, nawet na blogu stwierdziła: – Na wieś? Tak tylko latem!
Napisz do autora: wlodzimierz.szczepanski@natemat.pl
Reklama.
Oswoiłem się z miastem, zaczęło mi się tam bardzo podobać, znalazłem sobie tam znajomych, można powiedzieć, że powoli zacząłem przenosić tam swoje życie w nadziei, że na wieś nigdy nie wrócę. Los jednak chciał inaczej.