Wybieranie miejsca na wakacje jest jak planowanie ucieczki – dokąd by tu zwiać, żeby zapomnieć o bożym świecie i żeby nikt nas nie znalazł. Przydałaby się odrobina egzotyki, zupełnie inny klimat, spokój, cisza i piękne krajobrazy. Może jakaś wyspa... Najlepiej na końcu świata! Bałtyk odpada? A właśnie, że nie!
Ten, kto myśli, że egzotyka równa się palmy, 30 stopni w cieniu i stek z krokodyla na kolację wiele traci. Egzotyczny znaczy niecodzienny, inny niż nasze otoczenie - takie spojrzenie bardzo poszerza horyzonty naszych poszukiwań idealnego miejsca na wakacje. Idealnego, czyli takiego, które zwali nas z nóg odmiennością klimatu, a potem spokojnie zapozna z lokalnymi atrakcjami, jedzeniem i krajobrazami. Takiego, które nas wciągnie i nie będzie chciało wypuścić.
Uwierzycie mi jeśli powiem, że wymarzony i egzotyczny koniec świata jest na Morzu Bałtyckim? Podróż nie będzie krótka, będzie trzeba się przesiadać, ale naprawdę warto. Dajcie się przekonać i poznajcie duńskie wyspy na Bałtyku. Niektóre z nich naprawdę bezludne!
Bornholm
To spora wyspa, którą być może znacie. Są dwie możliwości, by na nią dopłynąć – promem ze Świnoujścia lub statkiem pasażerskim z Kołobrzegu. Jeśli pod wpływem morskiego kołysania czujecie mdłości, zdecydowanie na Bornholm wybierzcie się promem. Statek pasażerski kursujący z Kołobrzegu jest na tyle mały, że standardowe fale dadzą się Wam mocno we znaki.
Przystanek pierwszy: Nexø
Pierwsze kroki na duńskim lądzie i pierwsze mocne wrażenie: uderzający spokój, cisza i pustka. Nexø – drugie pod względem wielkości miasto na wyspie (ok. 4 tys. mieszkańców) i największy port - wygląda jak pocztówka z odległych skandynawskich krain. Ten widok i klimat w porównaniu z roztańczonym, pijanym Kołobrzegiem wprawiają w osłupienie. Pierwsze chwile na wyspie są jak lądowanie na innej planecie. Dopiero kiedy cisza przestaje świszczeć w uszach, a jod uderza do głów można na pełnym chilloucie rozsiąść się z mapą i zdecydować co dalej.
W Nexø możemy przenocować na rodzinnym kempingu lub w jednym z kilku hoteli. Nie brzmi to spektakularnie, a jednak takie jest – hotele to kameralne domki w duńskim stylu z odrobiną wakacyjnej swobody, a namiot na kempingu można rozbić nad samym morzem z gwarancją, że plażę wokół będziemy mieli niemal na wyłączność (w środku sezonu!). Miasto oferuje rozrywki dla tych, których ciekawi lokalna historia – kościół i trzy muzea. Atrakcją dla wszystkich zdecydowanie jest park motyli – szklane pomieszczenia, a w nich dżungla, równikowy upał i siadające na ramionach turystów egzotyczne okazy motyli.
Raj dla rowerzystów
Nigdzie nie nacieszysz się jazdą na rowerze, jak tu! Wypożyczalnie są w każdym mieście, drogi są gładkie, trasy arcyciekawe i bardzo dobrze oznaczone, a ruchu praktycznie nie ma. Co więcej, wśród sieci tras rowerowych na Bornholmie każdy znajdzie coś dla siebie – są szlaki ambitne oraz trasy o znikomym stopniu trudności. I najważniejsze – jest ich dużo! Łączna długość tras to ok. 235 km – dla porównania: linia brzegowa wyspy ma nieco ponad 140 mkw. Zmieniając bazy wypadowe można w ten sposób swobodnie zwiedzić każdy zakamarek wyspy. A na zmianę miejscówki z bagażami i dziećmi polecamy autobus. Na Bornholmie funkcjonuje sieć BAT, która składa się z 9 autobusowych linii.
Przystanek drugi: Svaneke
Zasada pierwsza zaangażowanego turysty: aby dobrze poznać nowe miejsce, trzeba spróbować lokalnych przysmaków. Jako że jesteśmy na Bornholmie zacznijmy od... cukierków. Ich maleńka fabryka znajduje się w bardzo malowniczym Svaneke. To miasteczko trochę mniej poważne, bardziej kolorowe i ożywione niż dostojne Nexø. Fabryka cukierków wygląda jak sklep - duże witryny, dzwonek przy drzwiach, lokalizacja w sercu miasta. Można do niej wejść z ulicy. Po przekroczeniu progu od razu dostajemy po nozdrzach cudownie słodkim zapachem. A zza lady możemy obserwować jak panowie w gumowych rękawicach starodawną, ręczną metodą wyrabiają kolorowe cukierki. Wzorów i smaków jest mnóstwo – można wybierać, ale nie trzeba, bo w sprzedaży są też mieszanki. Smak słodkich cukierków w Svaneke odpowiednio zrównoważy gorycz piwa z lokalnego browaru Bryghuset, który mieści się tuż obok.
Przystanek trzeci: Gudhjem
Nie samym piwem i cukierkami człowiek żyje. Bornholm usiany jest charakterystycznymi kominami wędzarni, które roztaczają hipnotyzujący zapach świeżej wędzonej ryby... My polecamy podążać za zapachem aż do Gudhjem. Znajduje się tam Gudhjem Røgeri, czyli wędzarnia z restauracją. Możemy zjeść wewnątrz, wczuwając się w ciężki żeglarski klimat – drewniane duże stoły, liny i kotwice podwieszone pod sufitem, mrok - lub na zewnątrz w ogródku z widokiem na morze. Na środku sali restauracyjnej stoi łódka służąca za ladę, z której na talerz nakładamy wszystko, co chcemy zjeść. Potem udajemy się do kasy. Za ok. 25 zł zjemy obłędnego wędzonego śledzia (bornholmer) z chlebem, masłem, morską solą, rzodkiewką, szczypiorkiem oraz żółtkiem. Niczego więcej tu do szczęścia nie trzeba.
Gudhjem oddalone jest o 15 km na zachód od Svaneke. Pierwsze, co rzuca się w oczy to zmiana krajobrazu. Miasteczko charakteryzują wzniesienia i skaliste zbocza nad samym morzem. Tu, podobnie jak w Nexø, zamieszkamy na nadmorskim kempingu, a rozbić możemy się w miejscu, w którym codziennie rano po wyjściu z namiotu witać nas będzie absolutnie genialny widok na Bałtyk z kilku metrów. Rozrywkowym centrum jest port – tu dzieciaki karmią mewy lodami (naprawdę!), żeglarze robią zakupy na dalszy rejs, słychać muzykę (a to na Bornholmie rzadkość), a sam port, w ramach atrakcji turystycznej, oferuje rejsy na tajemniczą wyspę Christiansø...
Christiansø - koniec świata na Bałtyku
Kiedy po kilku dniach zwiedzania wyspy i wylegiwania się na dzikich plażach wizyta w Gudhjem okaże się dla Was doświadczeniem przytłaczającym, lub przynajmniej będzie wymagała od Was wysiłku, by ogarnąć co się dzieje wokół, to oznacza, że okrzepliście już w sielankowym mikroklimacie Bornholmu i nadszedł czas na jeszcze większą dawkę wyciszenia. Christiansø – tak nazywa się największa z wysp archipelagu Ertholmene, do którego należą również: Frederiksø, østerskaer, Vesterskaer, Graesholm i Tat. Zamieszkałe są Christiansø oraz Frederiksø, na które codziennie, w sezonie nawet kilka razy, przypływa turystyczny prom z Gudhjem. Ludzie wyskakują na szybką przebieżkę po wyspie i na pierwszy rzut oka stwierdzają – hm, tu nic nie ma.
Fakt. Restauracja jest jedna, podobno funkcjonuje tu gościniec dla tych, którzy szukają noclegu i jest maleńkie pole namiotowe – przy Bastionie Księżnej. Poza tym trochę domów – owszem, ładnych, stare więzienie, szkoła podstawowa dla kilkunastu dzieciaków i tyle. Mało, ale tylko pozornie. Wyspa ta kryje niezwykłą historię i jest domem dla ludzi, o których życiu powiedzieć, że wygląda inaczej niż nasze, to nie powiedzieć nic. Pierwszy na wyspie był król Danii Christian V i było to prawie 400 lat temu. Wymyślił on, że wyspa będzie morską twierdzą. W XVIII wieku służyła też jako więzienie.
Dziś jest domem dla około setki mieszkańców, których nie spotkacie podczas spacerów po wyspie. A nawet jeśli, to nie odróżnicie ich od turystów. To normalni Duńczycy, którzy pracują głównie na Bornholmie (droga do pracy nie zajmuje im więcej niż przeciętnemu mieszczuchowi), dbają o swoje domy i ogródki, robią zakupy, ich dzieci chodzą do szkoły. Z tym, że to wszystko dzieje się na minimalnej powierzchni - 22 ha plus 4 ha sąsiedniej wyspy Frederiksø, która z tą pierwszą połączona jest zwodzonym mostem. Ludzie żyją tu w hermetycznej społeczności, w której absolutnie wszyscy się znają. Co więcej, cała wyspa podlega Ministerstwu Obrony, a to oznacza, że nie płacą oni lokalnych podatków, jedynie te na rzecz państwa. Wszystkie budynki na wyspie są własnością państwa i wszystkie są zabytkami. Mieszkańcy nie mają więc prawa do przebudowy domu, czy nawet do... montażu anteny telewizyjnej na zewnątrz – ślady technologii mają być niewidzialne, a wyspa w każdym calu ma zachować pierwotny wygląd.
Życie na Christiansø ma swoje wymagania. Przede wszystkim – nie ma tu źródeł słodkiej wody, dlatego, w dołach wyłożonych kamieniami zbiera się deszczówkę i oszczędza się zużycie wody pitnej stosując, np. w toaletach wodę morską. Aby chronić zbiorniki wody pitnej przed zanieczyszczeniami, mieszkańcy mają zakaz posiadania psów i kotów. Na pocieszenie można sprowadzić sobie z Bornholmu świnkę morską. Ze zwierząt hodowlanych na wyspie występują tylko kury, gęsi i króliki pod warunkiem, że ich wybiegi są szczelnie ogrodzone. Na Christiansø nie ma upraw, tylko tyle co uda się zasiać w przydomowym ogródku, więc zapasy żywnościowe uzależnione są od dostaw z Bornholmu. Mieszkańcy Christiansø nie mają łatwo. O tym, jakich dokładnie produktów będą potrzebować muszą myśleć na zapas. Wielu z nich rezygnuje ze spędzania zimy na wyspie ze względu na bardzo trudne warunki pogodowe.
Życie na takiej pustelni, mimo ogromu przeciwności, jakie stawia wyspa i otaczające ją morze, zdaje się być luksusem w dzisiejszym świecie zatłoczenia i ciągłego pędu. Niby obszar niewielki, niby można go obejść w pół godziny, ale tylko po którymś z kolei spacerze można docenić spokój, jaki tu panuje. Tylko przypływając tu jachtem można zaobserwować jak na jednej z maleńkich wysp archipelagu w swoim środowisku naturalnym żyją foki. Tylko zostając tu przez kilka dni można odkryć idealne miejsca do kąpieli w morzu. Prawdziwy spokój to luksus dla wytrwałych.
O tym, jak wygląda życie na wyspie Christiansø opowiedział nam Łukasz Kędzierski – podróżnik i fotograf, autor bloga podróżniczego www.lkedzierski.com.