"Batumi, ech Batumi", czyli refren ich pierwszego hitu nucił cały kraj. Do szarej rzeczywistości wprowadzały dziewczęcy wdzięk, a stworzone dla nich kompozycje miały rock'n'rollowy twist, odległy od dotychczasowej muzyki rozrywkowej. Filipinki to zespół, który powstał trochę z przypadku, nazwę zaczerpnął od czasopisma dla nastolatek, a mimo to jako jeden z nielicznych w historii zrobił międzynarodową karierę, o której wielu wykształconych muzyków mogło tylko pomarzyć.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
– Artystką? W żadnym wypadku! Bo zawód artystki jest bardzo trudnym. Ja wiem...my to w ogóle nie myślimy o tym, żeby być artystkami, tylko śpiewamy z przyjemności, dlatego, że mamy z tego pewne jakieś takie zadowolenie – mówi w archiwalnym wywiadzie z zespołem Krystyna Sadowska, odpowiadając na sugestię dziennikarza, że po maturze powinna zająć się sztuką.
Rozmowa została nagrana w styczniu 1964 roku. Członkinie Filipinek miały po osiemnaście lat i bardziej niż faktem, że słuchacze Polskiego Radia przyznali im właśnie nagrodę dla najlepszego utworu minionego roku za piosenkę „Batumi” przejmowały się zbliżającą się maturą. Nagranie rozmowy to szkoła niewinności i naturalności. Speszone nastolatki z pierwszego w historii polskiego girlsbandu z prostotą opowiadają o tym, jak się uczą, chichotem ripostują pytania o chłopaków i zdradzają „miłemu panu z radia”, a przy okazji setkom tysięcy słuchaczy, że chciałyby studiować, ale w ich domach się nie przelewa i nie wiadomo, czy nie będą musiały iść do pracy, tak jak o rok starsza Iwona Racz, zatrudniona jako starsza referentka w Wojewódzkim Domu Kultury.
Zespół utworzył w 1959 Jan Janikowski, nauczyciel ekonomii, towaroznawstwa, ale też muzyki w szczecińskim Technikum Handlowym. Na potrzeby apelu z okazji XV-lecia placówki postanowił wybrać co zdolniejsze uczennice z prowadzonego przez siebie 60-osobowego chóru szkolnego i stworzyć nonet żeński. Po rocznicowym koncercie, na którym zaśpiewały „Maki” przedwojenną piosenkę o ułanach ze słowami autorstwa Kornela Makuszyńskiego, dziewczęta zaczęły wykruszać się ze składu, nie przypuszczając jakie perspektywy już wkrótce roztoczą się przed zespołem. Najpierw zmieniły się w oktet, a potem w septet i to właśnie w tym kształcie zaczęły być znane szerszej publiczności jako Filipinki. Co ciekawe, nazwa została zaczerpnięta od tytułu pierwszego w Polsce pisma dla nastolatek, którego dziewczęta były stałymi czytelniczkami. To właśnie w siedzibie powstałej zaledwie dwa lata przed zespołem redakcji „Filipinki” została im oficjalnie nadana nazwa. Rozbawione dziennikarki postanowiły urządzić młodym wokalistkom chrzest bojowy w Warszawie po otrzymaniu od dziewcząt listownego zapytania czy miałyby coś przeciwko nazwie podobnej do tworzonej przez nie gazety.
Filipinki były powiewem świeżości na polskiej scenie muzycznej, trzymanej wcześniej w szachu przez starych wyjadaczy, co sprawiało, że telewizyjne występy grup muzycznych w pierwszych latach po wojnie przypominały raczej 20-lecie międzywojenne niż to, co działo się w tym samym czasie w muzyce po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny. W Szczecin tamtych czasów jako w mieście portowym, a dodatkowo graniczącym z NRD dostęp do modnego big beatu czy rodzącego się rock'n'rolla był znacznie łatwiejszy niż w innych częściach kraju. Marynarze przywozili ze sobą zachodnie magazyny i nagrania, a w radiu nietrudno było o złapanie zagranicznych częstotliwości. Zespół, mimo niezbywalnego uroku zapewnianego przez młode, niezmanierowane zarówno na scenie jak i w życiu wykonawczynie nie był jednak prawdziwym porywem kultury młodzieżowej, lecz raczej wyobrażeniem bądź co bądź starszego pana na temat tego, jak powinna brzmieć muzyka rozrywkowa wykonywana przez dziewczęta. Powstała więc piosenka „Charleston nastolatków” o mamie, która nie wie kto to Brenda Lee, ani co to jazz, ale może nauczyć córkę kroków charlestona, albo „Do widzenia profesorze”, w której maturzystki żegnają się z nauczycielami przepraszając za kłopoty. W tych, a może nawet w każdych czasach wydaje się niemal niewyobrażalne, żeby nastoletni wykonawcy chcieli poświęcić własny utwór szkole.
Niemal wszystkie Filipinki do Szczecina przyjechały z rodzicami po wojnie z różnych stron kraju i dawnej Rzeczypospolitej. Zofia Bogdanowicz trafiła tam mając pięć lat z Kazachstanu, gdzie jej rodzica została wysiedlona z Kresów Wschodnich, rodzina Elżbiety Klausz przybyła z Wilna, Krystyny Pawlarczyk spod Poznania, a Iwony Racz z Łodzi. Niki Ikonomu, pierwsza solistka zespołu pochodziła z Grecji. Janikowski wykorzystał ten egzotyczny jak na ówczesne standardy fakt pisząc specjalnie dla niej piosenkę „Tu jest mój dom”. W zachowanym teledysku ubrana w grecki strój ludowy Niki śpiewa np. „przygarnął greckie dzieci gościnny, polski Szczecin” czy „do Aten nie blisko, lecz daje mi wszystko”.
Po ciepłym przyjęciu na apelu szkolnym Janikowski postanowił, że zespół będzie występować dalej. Dziewczęta szturmem brały najwyższe lokaty w lokalnych przeglądach piosenki, a apetyt Janikowskiego rósł w miarę jedzenia. Przełom przyszedł po dwóch latach od założenia grupy. W 1961 Filipinki zostają wyróżnione po raz pierwszy w ogólnopolskim konkursie - Wielkim Festiwalu Muzyki, Pieśni i Tańca we Wrocławiu. Rok później dołączy do nich Niki Ikonomu, również uczennica Techniku Handlowego, która wcześniej na śpiewanie w Filipinkach była po prostu za młoda. Ze wsparciem jej charakterystycznego, lekko chropowatego altu zespół odniósł sukces w konkursie Mikrofon dla wszystkich i zadebiutował w radio i w szczecińskiej telewizji.
Janikowski chcąc stworzyć dla swoich dziewcząt autorski repertuar połączył siły z poznanym w kultowym szczecińskim klubie 13 muz Włodzimierzem Patuszyńskim. Panowie stanowili nie tylko pierwszy, ale i jeden z najbardziej hitogennych duetów kompozytor-tekściarz w historii PRL-u. Po rozpadzie Filipinek pisali i komponowali dla takich tuzów polskiej muzyki jak Karin Stanek (Janikowski stoi za jej „Chłopcem z gitarą”), Czesław Niemen, Czerwone Gitary, Halina Kunicka, Krystyna Prońko czy Czerwono-Czarni. Szybko powstał podstawowy repertuar grupy, między innymi kawałek „Wala Twist” opiewający radziecki podbój kosmosu i pierwszą kosmonautkę. W piosence z 1964, „Filipinki to my”, dziewczęta deklarują, że nie zdradzają swoich imion, ponieważ są grupą i to z nią się identyfikują. Z perspektywy czasu i w kilka dekad od śmierci obu panów trudno dziś ocenić na ile prawomyślność tych na pozór niewinnych piosenek była zabiegiem celowym, a na ile wytworem umysłu homo sovieticusa biorącego dogmaty komunizmu za prawa natury.
Począwszy od 1963 popularność grupy rosła w oszałamiającym tempie. Dziewczęta jako pierwszy w historii polski zespół nagrały recital dla niemieckiej telewizji w studiu w Rostocku. Filipinki zaśpiewały dla telewidzów 10 piosenek, a program był wielokrotnie retransmitowany, nie tylko w NRD i RFN, ale też w Czechosłowacji, Szwecji, Bułgarii, na Węgrzech, w Rumunii oraz oczywiście w ZSRR i w Polsce. Zaczął się prawdziwy szał na kobiece zespoły wokalne, które na potęgę powstawały w szkołach i przy młodzieżowych domach kultury. Pokłosiem tej mody jest zespół Alibabki, który debiutował na przeglądzie piosenki harcerskiej i osiągnął sławę wcale nie mniejszą niż Filipinki.
W 1964 roku piosenki septetu ze Szczecina okupowały aż trzy na pięć miejsc listy przebojów, a dziewczęta zaczęły koncertować za granicą. Rok później musiały przejść egzamin weryfikacyjny przed Komisją Ministerstwa Kultury i Sztuki, która decydowała czy zespół może otrzymać tytuł „wykonawcy profesjonalnego” i zacząć tym samym zarabiać na swoich występach ustalone przez państwo stawki. Po egzaminie Filipinki wydały kolejną płytę i ruszyły w trasę. Były między innymi w Stanach i w Kanadzie jako pierwszy polski zespół młodzieżowy w historii, pokonując podczas 6-tygodniowego tournée bagatela 10 tysięcy kilometrów i dając 49 koncertów. Dwa kolejne lata to długa trasa po ZSRR, a także komedia muzyczna „Marynarka to męska sprawa”, w której obok dziewcząt, czy już raczej młodych kobiet, wystąpiła Anna German. Po powrocie z Rosji zaczął narastać wewnątrz zespołu konflikt z Janikowskim, który nie pytał coraz starszych i bardziej świadomych siebie podopiecznych o zdanie i usiłował narzucać im utrzymywany w podobnym co wcześniej, lekko infantylnym stylu repertuar. Dziewczyny były młode, widziały jak zmienia się moda i muzyka, ale na estradzie były już starymi wyjadaczkami, część z nich w Filipinkach śpiewały wszak od ośmiu lat. Po kolejnych koncertach, tym razem w NRD z grupy odeszły Zofia Bogdanowicz i Elżbieta Klausz, a pozostała piątka postanowiła zmienić opiekuna na Mateusza Święcickiego. Rozżalony Janikowski przeniósł się ze Szczecina do stolicy.
Zespół zmienił repertuar i w okrojonym składzie wylansował nowe hity. „Wiosna majem wróci” z 1969 to najpopularniejsza w historii polska karta dźwiękowa (rodzaj pocztówki do której doklejona była płyta, którą wysyłało się bliskim, najczęściej z okazji imienin). Początek lat 70. to nieustające szarady personalna, do Filipinek na krótko powraca Barbara Kowalska, odchodzą Niki Ikonomu i Anna Sadowa, które zakładają razem nowy zespół, który jednak szybko przestaje działać, rezygnuje również Iwona Racz. Zespół zaczyna występować jako trio o kryptonimie Filipinki'72 i lansuje swój ostatni przebój - „Ze mną od dziś”. Po odejściu ze składu ostatniej absolwentki Technikum Handlowego w Szczecinie Filipinki zawieszają działalność.
Co stało się z Filipinkami po rozpadzie zespołu? Przeważnie wyszły za mąż i urodziły dzieci, Zofia Bogdanowicz ma ich troje, do emerytury pracowała w szczecińskiej Centrali Produktów Naftowych, Elżbieta Klausz założyła wraz z mężem firmę. Ich sieć hurtowni i sklepów z odzieżą jest obecnie jedną z większych na Pomorzu. Kariery muzyczne w innych zespołach kontynuowały przez chwilę Niki Ikonomu i Anna Sadowa, która całe lata 80. koncertowała w Norwegii z grupą Sezam. Iwona Racz związała się z branżą rozrywkową, pracowała przy produkcji kabaretów i koncertów w Warszawie, potem wróciła do Szczecina, żeby pracować w tamtejszym oddziale TVP. Jej syn Marcin Szczygielski jest dziennikarzem. Dwa lata temu ukazała się bogato ilustrowana historia zespołu jego autorstwa - „Filipinki to my”. W 2014 roku zespół równo pół wieku po swoim pierwszym występie powrócił na Festiwalu Piosenki w Opolu, gdzie odebrał nagrodę Telewizji Polskiej za całokształt twórczości. W składzie zabrakło zmarłej dwa lata wcześniej Krystyny Sadowskiej i Krystyny Pawlaczyk, która odeszła w 2000 roku.
Profesor Janikowskim nigdy się nie ustatkował. Po przyjeździe do Warszawy założył jeszcze dwa żeńskie zespoły wokalne, które nie odniosły większych sukcesów, mimo występów w Opolu i koncertów poza granicami kraju. W 1983 roku zdecydował się na wyjazd do Stanów, gdzie mieszkał przez cztery lata występując jako akompaniator w programie polonijnym Boba Lewandowskiego w radiu Chicago. Zmarł w 1990 roku w Warszawie.
Jedna z piosenek Filipinek nosi tytuł „Za dużo wrażeń, za mało marzeń”. To zdanie zdaje się w pewnym sensie podsumowywać działalność zespołu, który został wymyślony na szkolny apel, a podbił serca milionów. Słowo miliony nie jest tu zgrabną hiperbolą, a faktem. W latach 70. amerykański magazyn „Billboard” opublikował wyniki sprzedaży płyt w Polsce, Filipinki zajęły 10. lokatę z wynikiem ponad miliona krążków, a dodać należy, że w zestawieniu zostały uwzględnione tylko trzy spośród tuzina longplayów wypuszczonych przez szczecinianki. Kariera muzyczna nie była dla nich marzeniem, ale miłym zaskoczeniem, być może dlatego wszystkie umiały odnaleźć się w życiu po rozpadzie zespołu, założyły szczęśliwe rodziny. Dziś są uroczą buzią dawno minionych czasów, słonecznym wspomnieniem dla tych, którzy pamiętają je z dzieciństwa.