Napiszę coś, co nie każdemu przechodzi przez gardło - teściowa też człowiek. Nawet więcej - też kobieta, która czuje myśli i wiele rozumie. Teściową każdy ma inną, jedni ją kochają, inni nienawidzą. Ale stereotyp wścibskiej, staroświeckiej i wszystkowiedzącej boleśnie często potwierdza rzeczywistość... I tak było w moim przypadku. Przynajmniej tak mi się wydawało. „Było” nie dlatego, że się rozwiodłam, a dlatego, że... z nią zamieszkałam! Choć nie działo się nic, to było ekstremalne przeżycie i niepowtarzalna lekcja.
Zaczęło się od tego, że kupiliśmy mieszkanie. Żegnaj wąski korytarzyku, maleńka łazieneczko, tyci balkoniku. Witaj przestrzeń! Plan: sprzedać stare, znaleźć idealne, kupić je, mieszkać jak ludzie, nie sardynki w puszce. Poszło jak po maśle, z jednym tylko wyjątkiem – my zgodziliśmy się wyprowadzić od razu („nie mamy gdzie mieszkać, kończy nam się najem, po nas wchodzą następni...”), po czym dowiedzieliśmy się, że wprowadzić się na nowe możemy dopiero za kilka tygodni („remont w nowym domu się przedłuża, sami państwo rozumieją...”). Ano rozumieją, ludzka rzecz, mówi się trudno.
Co zrobimy? – pytanie skierowane do mojego męża było retoryczne. Wiadomo co, my też nie mamy wyjścia - musimy tymczasowo zamieszkać u jego mamy. Tak jak wspominałam, to ten typ kobiety, które lubią stawiać na swoim, potrzebują dużo uwagi i zawsze mają rację. Czyli typowa teściowa z kabaretu.
„Miesiąc pod jednym dachem? Pozabijamy się” – to była jedyna towarzysząca nam wizja przez te kilka dni, które zajęło nam pakowanie w kartony życiowego dobytku. Plan ratunkowy w razie katastrofalnego kryzysu naszych rodzinnych relacji? Pogrążyć się w pracy lub rzucić wszystko i jechać na wakacje.
Tydzień pierwszy - spokój
Jest normalnie. Zero napięć, złośliwości i wtrącania się. Czyli nic z tych rzeczy, których się spodziewaliśmy. Każdy sprząta po sobie, nikt nie hałasuje, kiedy reszta śpi, nikt nikogo do niczego nie zmusza. Dziwne. Pozytywnie zaskoczeni nabieramy optymizmu, zaczyna nam się podobać. „Mamo, nie wstawaj”, „dziecko, nie dźwigaj itd.”. Jest rodzinnie i miło. Ja chętnie robię zapasy do lodówki, ona gotuje dla wszystkich obiad.
Tydzień drugi - sielanka
Jest tak fajnie, że nie przeszkadza mi nawet wiecznie włączony telewizor i konieczność oglądania jej seriali wieczorem, jeśli chcę posiedzieć w salonie. Nawet to lubię, bo pierwszy raz widzę ją nie w roli teściowej, a roli kobiety. W fajnym szlafroku, bez makijażu, który na pomarszczonej twarzy wygląda czasami jak upiorna charakteryzacja teatralna, na kanapie z sudoku, zamiast wśród garów.
„Super kolor” - mówi wskazując na moje paznokcie. „Co to za marka?” - to jedyny gatunek pytań, które zadaje do tego momentu. Ale odkąd spędzam z nią wieczory (nie z przymusu), kiedy mój mąż jest w pracy, i wyręczam ją w niektórych obowiązkach zaczęły się i takie: „Mój syn nie pije za dużo piwa...?”, „Nie kłócicie się...?”, „Jak on Cię traktuję...”. „Czy Ty nie masz za dużo pracy dziecko...”
Wierzę w jej dobre intencje, więc odpowiadam szczerze. Widzę, że się martwi i przy okazji wspólnych wieczorów, również to, że jest zmęczona. Mam poczucie, że nie chce obciążać mnie obowiązkami, ale bardzo by jej ulżyło gdybym oprócz zakupów także obiad ugotowała za nią. I, właściwie, czemu nie?
Jestem pod wrażeniem swojego pozytywnego zaskoczenia i zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że wcześniej myślałam o niej w, delikatnie mówiąc, niesympatyczny sposób.
Tydzień trzeci – konsternacja
Dzień zazwyczaj zaczynam od kawy i odebrania poczty. Potem idę zrobić porządek ze sobą i otoczeniem. Zajmuje mi to łącznie 20 minut. Przez następnych kilka godzin nie wstaję od komputera, by nie musieć nadrabiać w nocy. Plan nieaktualny. Teraz zamiast budzika budzi mnie telefon: „Kochanie, możesz wstawić pranie, bo ja tak się spieszyłam do pracy, że zapomniałam...? Tylko potem je koniecznie powieś po skiśnie w pralce!”. Tak więc dzień zaczynam od grzebania w koszu z cudzą bielizną. Słaba opcja, ale w porządku, ostatecznie - rzecz ludzka. Telefon drugi: „kupiłam młody bób, bo wiem, że uwielbiasz”. Ojej, jak miło!
Naprawdę miło, ale nie mam już czasu gadać. Muszę się skupić na pracy. Udaje mi się oderwać myśli na dwie godziny, potem znów dzwoni telefon: „Kochanie, no i jak Ci idzie...? Bo mnie to tak boli kręgosłup, że naprawdę nie wiem jak ja podłogi dzisiaj umyję...”
To jest moment, w którym zaczynam mieć poczucie obowiązku. Powinnam jej pomóc, ona jest zmęczona – ja nie. Myślę: dobra. Zrobię sobie przerwę, dokończę po obiedzie. Słowem nie wspominam, że mam zaległości, gonię w piętkę. Nie chcę, by czuła się winna.
Tydzień czwarty – napięcie rośnie
Mam ogromne zaległości w pracy i problem natury moralnej: mówić jej, że nie mogę tyle robić w domu, czy nie mówić...? Wiem, co mi odpowie – że mam się nie przejmować, bo ona sobie poradzi, ale i tak będzie narzekać na samopoczucie, więc nie pozbędę się tego toksycznego bagażu. Jego ciężar rośnie, mój czas się kurczy. Dobra, powiem jej.
„Dziecko, ale ja Cię o nic nie prosiłam...”
Asertywność wobec teściowej to szczególny rodzaj tej i tak trudnej sztuki bycia szczerym i zdrowym egoistą. A zwłaszcza jak się z teściową mieszka. Odróżnić uprzejmość od tego, co powinnam robić jest niemal niemożliwe. Ma rację – o nic mnie nie prosiła, nie mam prawa mieć pretensji. No i nie mam, chyba, że do siebie samej... Fakt, że ma rację powoduje, że jest mi strasznie głupio, więc tym bardziej nie mogę wycofać się z niepisanej umowy pomocy domowej. Sama się w to wpakowałam to teraz mam.
Tydzień piąty – napięcie rośnie do kwadratu
Skończyły się wieczory przy serialach i pogawędki o kosmetycznych perełkach. Kiedy mnie woła, odpowiadam szczerze – nie mogę, pracuję. Ale brakuje mi odwagi, by powiedzieć, że mogłabym z nią posiedzieć wieczorem, gdybym nie myła jej podłogi, nie nosiła zakupów i nie gotowała obiadu. Ona takiej refleksji nie ma i chwilowo to drażni mnie bardziej niż moje tchórzostwo. Prowadzę z nią wojnę, a ona o tym nie wie. Wszystko odbywa się na poziomie moich emocji. Nienazwane, niewypowiedziane, niema wojna synowa kontra teściowa, w której ona najprawdopodobniej nie chce nawet brać udziału. To jest tak słabe, że zaczyna mi być wstyd już nawet przed sobą, więc tym bardziej zacisnę zęby i tym bardziej nie pisnę słowa, że mi coś nie pasuje.
Po kolejnych trzech tygodniach nie czekam na telefon, wpisuję sobie w grafik to, co muszę zrobić w jej domu i tyle. Ona jak zwykle dziękuje, w jej oczach jestem synową idealną. Kiedy mnie tak chwali czuję się jak nikt, bo robię to wszystko choć tak naprawdę nie chcę i pluję w duszy jadem zamiast być szczera. Myślę: „Nie umiesz mówić co myślisz? No to masz za swoje”
W tym układzie wytrzymałam do końca. Z zaciśniętą pięścią i wciąż na wdechu nie lubiąc siebie coraz bardziej. Nie byłam sobą i to boli najbardziej. Nie byłam, bo nie umiałam odnaleźć się w roli synowej pod jednym dachem z teściową, tak sprawnie i szczerze jak ona. Jej udało się zrzucić maskę wszechwiedzącej i wścibskiej, mi nie udało się jej prawdziwego oblicza znieść. Łatwiej było narzekać niż ją zrozumieć. Wspólne mieszkanie to była lekcja, bez której nigdy nie poznałabym prawdziwego oblicza matki swojego męża, ani siebie.
napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl