
Histeria jest w Polsce. Ta groźna i niebezpieczna Turcja potwornie obrosła już w mit, którym w kraju starszą bezlitośnie. "To na którym lotnisku jesteście? W Stambule?" – taki telefon odebraliśmy czekając na samolot w Antalyi. Jakby nagle wielka Turcja skurczyła się tylko do miasta, gdzie był zamach. A Stambuł i Antalya to dwa zupełnie inne światy.
Przynajmniej jeszcze kilka dni temu Riwiera Turecka zionęła spokojem, o jaki trudno nawet nad Bałtykiem, ale w Polsce i tak nikt w to nie wierzy. Miejsce Rosjan, których w tym roku mało, zajęły same tureckie rodziny. Mnóstwo Turków ze Stambułu i Ankary odpoczywa w tym roku na riwierze.
Faktycznie, przed jednym z dwóch lotnisk na riwierze, ciągle są korki. Bramki kontrolne ustawione są jeszcze na drodze do lotniska. Ale żeby próba zamachu stanu coś zmieniła? Żadnych dodatkowych patroli, żadnego wojska, żadnego najdrobniejszego nawet znaku, że cokolwiek się dzieje.
Polacy, którzy zgodnie z planem mieli wracać do Warszawy 16 lipca – tuż po nocnej próbie puczu – byli wściekli, gdy okazało się, że muszą 12 godzin siedzieć na lotnisku. Tylko dlatego, że biura podróży odwołały loty do Turcji i miały w nosie tych, którzy normalnie i planowo mieli tego dnia wrócić do Polski. Natychmiast rozeszły się pogłoski, że nikomu z Warszawy nie opłacało się wysłać po nas samolotu. Ale w Polsce natychmiast pojawiły się komentarze, że: "Ooo, znowu chcą wracać na koszt podatników!" Obrzydliwe.
napisz do autora:katarzyna.zuchowicz@natemat.pl