Pan Robert do niczego nie namawia. On tylko wyraża swoją opinię. Nienachalnie, cierpliwie. Na przykład nie rozumie, dlaczego w Polsce ludzie idą do więzienia za bardzo małe ilości marihuany. Nie rozumie też, dlaczego polskie społeczeństwo tak nie lubi multikulturalizmu. Robert Makłowicz kojarzy się z gotowaniem i charakterystycznym sposobem mówienia. Niektórych śmieszy, ale kiedy ktoś śmieje się z niego za bardzo, często pada ostrzeżenie: "Ale Roberta to ty szanuj!".
W poniedziałek Robert Makłowicz opublikował na Facebooku post, w którym z właściwym sobie urokiem wyjaśnił, dlaczego świat byłby uboższy, gdyby ludzie z całego świata nie przemieszczali się i nie osiedlali w obcych kulturach. "Czy bez wielokulturowości Rzeczypospolitej Wielu Narodów istnielibyśmy my" – pyta retorycznie dziennikarz. Do tekstu dołączone jest zabawne zdjęcie, na którym pozuje w tradycyjnym dalmackim nakryciu głowy i w koszulce promującej polski tatar.
Robert Makłowicz, publicysta, krytyk kulinarny i podróżnik. Otwarcie przyznaje, że nie jest ani lewicowy, ani prawicowy, ma poglądy liberalne, ale tak naprawdę jest monarchistą. Zdaje się, że jest po prostu człowiekiem myślącym racjonalnie - o czym mogą świadczyć jego publiczne wypowiedzi.
Apeluje o niekupowanie jajek z chowu klatkowego, czyli promuje świadomy konsumpcjonizm. Twierdzi, że prawo antynarkotykowe jest absurdalne i prowadzi do sytuacji patologicznych - marihuana w Polsce jest niebezpieczna, bo nasączana chemikaliami i oszukana. Gdyby legalne było posiadanie chociaż niewielkich ilości, powstałyby legalne plantacje i miłośnicy tej używki nie byliby skazani na trucie się "Muchozolem."
Pan Robert z racji swojego zawodu (który zapewne jest też jego pasją) jest człowiekiem obytym w świecie. Dlatego wie, jak czuje się człowiek po marihuanie - bywał na Jamajce. To wyznanie, które można usłyszeć w opublikowanym w zeszłym tygodniu wywiadzie, którego udzielił dziennikarzowi Cannabis News TV, z pewnością przysporzyło mu wielu zwolenników, ale niektórych mogło też zrazić. Jednak nie wydaje się, żeby Robert Makłowicz był człowiekiem, który się tym przejmuje.
W rodzinnym Krakowie jest postacią legendarną. Mieszkańcy często przejawiają pewien rodzaj dumy z tego, że to oni, a nie warszawiacy mają u siebie akurat tego gwiazdora. Często się z niego śmieją, ale w serdeczny sposób. Wymieniają się opowiastkami w stylu "wczoraj widziałem Makłowicza na Szlaku".
Dziennikarz od 1998 roku kojarzony jest z gotowaniem na ulicach miast całego świata. Niektórzy twierdzą, że nie ma lepszego programu na kaca niż powtórki "Podróży kulinarnych Roberta Makłowicza" czy nowe odcinki "Makłowicza w podróży".
Jest też bohaterem jednego z zabawniejszych filmików na YouTube o tajemniczym tytule "EEEEEEE". W ciągu dwóch lat powstało kilka jego wersji, nawet dziesięciogodzinna, dla największych fanów. Oglądając powycinane i zmontowane ze sobą wszystkie momenty programu, w których Makłowicz "zacina się", nie sposób nie uśmiechnąć się chociaż raz.
Kiedy w zeszłym roku doszło do ataku na turystów przebywających na plaży w Tunezji, zadzwoniliśmy do pana Roberta. Na krótko przed zamachem dziennikarz promował ten kierunek jako doskonałe miejsce na spędzenie wakacji. I budził zaufanie, bo kto jak nie najsłynniejszy smakosz i podróżnik wie lepiej, gdzie jest fajnie. Był zdenerwowany pytaniem o to, czy dalej będzie twarzą kampanii, mimo to cierpliwie odpowiedział na wszystkie pytania.
Było mu przykro, że doszło do tragedii, ale zapowiedział, że nie da się zastraszyć i on sam dalej będzie podróżował po świecie. Bo czy to, że w Londynie czy Paryżu są szanse na to, iż będzie tam atak, ma zmusić go do zamknięcia się w domu? Nie. Nie można zakładać, że świat jest doszczętnie zły. I słusznie. Dlatego polskie media tak potrzebują głosu Roberta Makłowicza.