Pamiętacie Młodą Lekarkę z radiowej "Trójki"? Ewa Szumańska przez lata bawiła słuchaczy komediowymi skeczami, w których to "pani doktór" przyglądała się nietypowym przypadłościom swoich pacjentów. Te z kolei w groteskowy sposób komentowały przede wszystkim bieżący ustrój polityczny – pierwszy odcinek "Z pamiętnika Młodej Lekarki" można było usłyszeć w 1975 roku. Niestety, współczesnych młodych lekarek dowcip się nie trzyma. Żeby wytrwać, trzeba zacisnąć zęby. Mimo to wiele z nich uważa, że warto.
Toksyczne związki
Minęły czasy, kiedy do gabinetu lekarskiego czekało się struchlałym, z czapką zgniecioną w garści. Dla nas pacjentów to lepiej – lekarz przestał być niedostępnym i niepodważalnym autorytetem, w swej wielkości nieco nieludzkim. Jednak dystans skraca się za bardzo gdy przychodzimy wyedukowani przez dra Google'a z prośbą o receptę na konkretny lek. Ci, którzy budzą autentyczny autorytet to lekarze starsi. Bo co młodsza o 20 czy 30 lat dziewczyna może wiedzieć o leczeniu...
My o nich: Naburmuszone, leniwe, egoistyczne, niemiłe. Młode lekarki budzą w nas toksyczną mieszankę skrajnych emocji. Zawiści (na pewno są bogate), niechęci (miłych lekarzy jak na lekarstwo) i lęku (bo ostatecznie są wyrocznią w sprawie naszego zdrowia). Mało kto widzi w nich zmęczone kobiety, które pracują za dużo, by mieć czas na widywanie swoich dzieci, o ile w ogóle mogą sobie pozwolić, by je mieć.
One o nas: Roszczeniowi, zniecierpliwieni, niewdzięczni, przemądrzali. Wiele z nich woli pracę w przychodniach NFZ, bo wiedzą, że przychodzą tam ludzie, których nie stać na wizytę w prywatnym gabinecie. A lekarskie doświadczenie wskazuje na to, że są to osoby skromniejsze, grzeczniejsze i zwyczajnie "mniej awanturujące się".
W rozmowie z młodymi lekarkami, chwilę po tak śmiało postawionej opinii na temat chorych, słyszę od jednej z nich: - Pamiętam każdego mojego pacjenta, który zmarł. Pamiętam wyniki ich badań i ludzi, którzy przychodzą odebrać rzeczy. Dopóki któryś z moich pacjentów po operacji nie wybudzi się ze śpiączki, nie istnieje dla mnie nic innego.
Wielka pasja
- Będąc na studiach możesz przekonać się praktycznie od razu, czy się nadajesz czy nie. Zajęcia w prosektoriach czy z użyciem narządów trzymanych w formalinie to pierwszy test. Jeśli jesteś w stanie skupić się w takich warunkach i przyzwyczaić się do tego zapachu, będzie dobrze - mówi Marta, 29 lat, lekarz pierwszego kontaktu z Warszawy - Znam dziewczyny, które po tym teście porzuciły sny o potędze, misji ratowania ludzkiego życia i poświęcenia swojego w imię dobra ludzkości. Nie zamierzały obcować ze śmiercią, dlatego zostały dermatologami lub okulistami - dodaje.
Jednak nie wszystkie młode przyszłe lekarki reagują w ten sposób. Bywa, że jest dokładnie odwrotnie. - Mój ojciec jest kardiochirurgiem, matka lekarzem pierwszego kontaktu. Kiedy byłam dzieckiem zdarzały się sytuacje, że nie miał się mną kto zająć lub odebrać ze szkoły. Wtedy szpitalne korytarze stawały się moim domem. Pamiętam moment, który zostawił we mnie trwały ślad i spowodował, że już nigdy potem nie myślałam, by zająć się czymś innym, niż tym, co tata. Zobaczyłam na stole operacyjnym człowieka z otwartą klatką piersiową. A w nim bijące serce - opowiada Dorota, ma 34 lata, nie chce zdradzać, w którym z warszawskich szpitali pracuje.
- Niedawno przyszła do mnie kobieta z bólem ręki - opowiada Marta. - EKG nic nie wykazało, a byłam niemal pewna, że to zawał. Skierowałam ją do szpitala mimo że starsi lekarze doradzili, bym puściła ją do domu. Dobrze, że ich nie posłucham, bo okazało się, że miałam rację.
Takimi sytuacjami może pochwalić się niemal każdy lekarz. Duszności okazujące się odmą,wysypka objawem groźnej alergii, a ból brzucha pękniętym jajnikiem... Co z tego mają? Czasem czekoladki, bukiet kwiatów, szczere dziękuję i trafną diagnozę. To ostatnie liczy się dla nich najbardziej.
- Po udanej operacji moja pacjentka nie budziła się z narkozy. Kończył się mój dyżur, zostałam jeszcze godzinę, potem poszłam do domu wiedząc, że to jeszcze nie moment, który o wszystkim przesądza. Jednak po powrocie ze szpitala nie mogłam myśleć o niczym innym. Nim się nie obudziła, nic nie było ważniejsze. Nawet to, że moja córka tego dnia wróciła z przedszkola z katarem i gorączką - opowiada Dorota.
Wielki zawód
W filmie "Dzień świra" główny bohater, Adaś Miauczyński, z bólem wspomina naiwny i piękny czas studiowania, kiedy to był przekonany, że złapał Pana Boga za nogi, a teraz cedzi przez zaciśnięte zęby przekleństwa, kiedy odbiera swoją wypłatę. Na pytanie o pieniądze moje bohaterki nie przyjmują tak dramatycznego tonu, choć zderzenie z rzeczywistością, nie tylko finansową, boli. I to bardzo.
- Jako rezydent zarabiam ponad 3 tys. złotych brutto, a żeby dostać te pieniądze czasem pracuję nawet 300 godzin w miesiącu. Ledwo wystarcza na opłaty i bieżące wydatki. Gdyby nie słoiki od mamy i zatankowane auto od ojca, byłoby kiepsko. Ubieram się tylko w lumpeksach – opowiada Agata, 28 lat, lekarz-rezydent w jednym z warszawskich szpitali.
- Kardiochirurg w prywatnym gabinecie to nonsens. Pracuję w szpitalu, zarabiam 2500 zł, jeśli wezmę więcej dyżurów to nawet dwa razy tyle. No i wolne mam tylko niedziele - mówi Dorota.
- Moja pensja to niewiele ponad 4 tys., dopóki nie zrobię specjalizacji nie mogę liczyć na więcej - opowiada Marta.
Ale nie to okazuje się najgorsze. - Najsmutniejsze są momenty kiedy wiem, że pacjent, mimo trafnej diagnozy, nie będzie się leczył, bo go na to nie stać, choć zapisuję lek za 20 zł. Kiedy w przychodni nie ma ciśnieniomierza, a w apteczkach brakuje leków. Co mnie wkurza? Ustawowo na jednego pacjenta mam kwadrans. Rezultat jest taki, że zadaję kilka pytań, robię notatki i czasem nie mam czasu go nawet zbadać! - dodaje.
- To, co zawodzi mnie w mojej pracy najbardziej to mężczyźni. Zanim jeszcze zostałam kardiochirurgiem, podczas asysty przy operacji nie raz nasłuchałam się niby żartobliwych wywodów na temat mojej bielizny, albo życia seksualnego. Że pewnie go nie mam, bo tyle pracuję, więc wypadałoby nadrobić. Kiedy zrobiłam specjalizację i doktorat wiele się zmieniło. Choć nie wiem czy to nie jest po prostu efekt mojego konsekwentnego ignorowania ich - opowiada Dorota.
Bolesnym ciosem dla lekarza są też sytuacje, w których okazuje się, że nie liczą się kompetencje, a fakt, czy pochodzisz z lekarskiej rodziny. To nie mit. Bycie dzieckiem znanego lekarza załatwia wejściówki na oblegane specjalizacje. Każda z moich rozmówczyń potwierdza, że zna co najmniej kilka osób, które ledwo radziły sobie na studiach, a później okazywało się, że specjalizują się w najmodniejszych dziedzinach.
Wielkie poświęcenie
- Kiedyś operowałam tuż przed Bożym Narodzeniem. Do wigilijnego stołu zasiadałam w pełnym napięciu, czekając na telefon ze szpitala, że pacjent się obudził, a jego wyniki są dobre. Choinka, kolędy, a ja nie byłam w stanie skupić się na rozmowie z rodziną. Kiedy zadzwonił telefon wyrwałam się jak poparzona. O tym, że stan życia mojego pacjenta jest zagrożony i potrzebna jest szybka decyzja co dalej słuchałam mając w tle płacz mojego syna, który dobija się do drzwi pokoju, w którym rozmawiałam. Musiałam jechać. Myślałam, że sama będę potrzebowała pomocy kardiochirurga, bo serce chciało mi pęknąć - wspomina Dorota.
- Pracuję w dwóch przychodniach plus godziny, w których mam wizyty domowe. Biorę też dyżury w szpitalu - kiedy trafia mi się taki w tygodniu nie ma mnie w domu dwa dni. Śpię w szpitalu po dyżurze przed kolejnym dniem w przychodniach. Kiedy chcę coś zjeść chowam się gdzie popadnie, bo kiedy tylko zauważy mnie jakiś pacjent natychmiast ma do mnie jakąś prośbę. Zdarza się, że mam tylu pacjentów, że nie jem wcale - mówi Marta. Na pytanie czy musi pracować aż tak dużo, odpowiada krótko - Tak. Połowa mojej pensji nie wystarczy na ratę kredytu mieszkaniowego.
Dzieci? - Staraliśmy się przez 3 lata. Później usłyszeliśmy, że jedyne wyjście to in vitro. Doskonale wiem jak to wygląda w praktyce, nie stać mnie na to ani emocjonalnie ani finansowo. Odpuściliśmy. Adopcja nie wchodzi w grę. Musiałabym pracować o połowę mniej, by mieć czas zająć się dzieckiem – opowiada Agata.
- Kiedy urodziłam syna, po powrocie z macierzyńskiego pracowałam od poniedziałku do piątku, weekendy chciałam mieć wolne. Niestety, od kolegów w pracy usłyszałam, że nie staram się tak samo jak dawniej – wcześniej brałam również sobotnie dyżury. Wróciłam do starego modelu pracy, żeby nie można było mi zarzucić, że dziecko zmieniło coś w moim podejściu do zawodu - mówi Dorota.
- Jestem samotna, więc nie ma o czym mówić. Narzeczony ode mnie odszedł. Nie można być razem kiedy widzi się drugą osobę tylko późnym wieczorem i czasem w weekend. Liczę na to, że kiedy zrobię specjalizację z ginekologii będę mogła zmienić tryb pracy – mówi Marta.
Randki z mężem? Dla Doroty od jakiegoś czasu każda jedna kończy się telefonem ze szpitala, dlatego nie umawiają się na mieście, lecz w domu. Zbyt wiele razy zostawiła go samego w kinie czy przy restauracyjnym stoliku. Z drugiej strony jeśli ma do wyboru wieczór z mężem lub pójście spać, wybiera to drugie. Raz zdarzyło się, że jej kondycja pozostawała wiele do życzenia, a tego akurat dnia trafił się przeszczep. - Nigdy nie przeżyłam tak wielkiego stresu i wyrzutów sumienia zarazem - wspomina Dorota. I dodaje: - Słyszałam sporo historii o tym, że małżeństwa rozpadają się, bo ona-lekarka pochłonięta pracą traci kontakt z mężem i z dziećmi. Wierzę, że tak jest, i sama wciąż się zastanawiam czy dobrze robię.
Ich czas pracy to nasze bezpieczeństwo. Zapominamy o tym, kiedy narzekamy na długą kolejkę lub miesiące oczekiwań na wizytę u specjalisty. Zwykły dzień w pracy lekarza to nic spektakularnego. Mnóstwo papierkowej roboty, rozmowy z lekarzami, oględziny u pacjentów. Zazwyczaj brakuje okazji, by popisać się heroizmem, uratować czyjeś życie. Na szczęście. Choć dla lekarza takie momenty to kolejny dowód na to, że są na swoim miejscu, a ich ciężka praca ma sens. Dorota: - Za każdym razem, kiedy zastanawiam się co powinnam zrobić, żeby lepiej sprawdzać się w swojej roli zarówno matki i żony, jak i lekarza, przychodzą mi do głowy tylko słowa Roosevelta: Nobody cares how much you know, until they know how much you care. Staram się odnosić je i do mojej rodziny, i pracy. Póki co, wychodzi mi tylko to drugie.
napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl