Na złość SŁOIKOM obalamy 4 mity dotyczące mieszkania w małym mieście
Ewa Bukowiecka - Janik
20 maja 2016, 11:27·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 20 maja 2016, 11:27
"Mam w dupie małe miasteczka" – tak brzmi fragment jednego z jego najsłynniejszych wierszy Andrzeja Bursy, poety wyklętego należącego do pokolenia "Współczesności", który w swoich utworach przedstawiał rzeczywistość w sposób demaskatorski, bezkompromisowy i – nie da się ukryć – szalenie emocjonalny. W tamtych czasach (tuż po wojnie) pogarda dla małomiasteczkowości była wśród intelektualnej elity standardem. Małe miasta były smutnymi zapadłymi dziurami, których mieszkańcy nie nadążali za zmianami historycznymi, politycznymi i kulturalnymi.
Reklama.
I ciężko tu o precyzyjną definicję małego miasta, bo dla śmietanki artystycznej zacofaną mieściną był choćby taki Szczecin czy Olsztyn. A o Bydgoszczy to już w ogóle nikt nie słyszał. Już wcześniej liczyły się tylko Kraków i Warszawa. Szlalająca się po mieście w oparach dymu i wódy bohema artystyczna i 3xM (miasto, masa, maszyna). Potem nie było lepiej. Małe miasta były socjalistycznymi mutacjami dla bezmyślnych roboli, nad których ciężkim losem pochylali się z empatią nieliczni (m.in. nieznany wówczas nikomu – rok 1955 - Ryszard Kapuściński w swoim reportażu dla "Sztandaru Młodych" pt. "To też jest prawda o Nowej Hucie". Autor co prawda pisze wprost – syf, nędza i beznadzieja – ale między wierszami nie obwinia za to mieszkańców, a system. Za publikację tekstu wylatuje redaktor naczelna i cenzor, a sam Kapuściński dla niepoznaki dostaje Złoty Krzyż Zasługi i zostaje wysłany w świat. Tak na wszelki wypadek, gdyby znów miał zbyt dokładnie przyjrzeć się socjalistycznej brutalnej rzeczywistości).
Co innego idylliczna wieś. Wsi spokojna, wsi wesoła, gdzie ćwierkają ptaszki, pachną bzy i szumi woda w strumyku. Ta zawsze była prestiżowym miejscem dla każdego artysty. Ale Rzeszów, albo Radom? To nowotworowe narośla na szlachetnej tkance polskiej wysokiej kultury. Nic ponadto.
Przykro mi, jesteś słoikiem
Tak było 70 lat temu, a powszechne przekonanie o gorszości małych miast jest nadal żywe. Pochodzenie stygmatyzuje. Jesteś z małego miasta? Jesteś wieśniakiem. Jesteś z małego miasta, ale mieszkasz w dużym? Przykro mi, jesteś słoikiem. Jeśli mieszkasz w małym mieście to na pewno nie chodzisz do kina, nie wiesz co to centrum handlowe, nie pracujesz, żeby się rozwijać tylko po prostu harujesz na chleb. Błąd!
Małe miasto, którego będę bronić to miasto od kilkunastu do powiedzmy 30 tysięcy mieszkańców. Miasto, które oferuje co najmniej dwie szkoły średnie, jakieś kino, jakiś basen, zajęcia z aerobiku i kilka supermarketów. Nie ma w nim Kulturalnej, Club Mate i lodów o smaku buraka. Nie ma offowych muzodajni niczym w pawilonach na tyłach Nowego Światu, gdzie każdy zmuszony jest biernie palić czekoladowe Black Devile i słuchać Arctic Monkeys.
Z miejsc, w których dobrze trzasnąć sobie selfie jest tylko targ warzywno-owocowy. Znajduje się on na parkingu, który raz w roku z hipsterskiego targu przeistacza się w miejsce dość mroczne. Celebruje się tu bowiem Święto Pracy – 1 maja lewicowa szajka sieje tu swoją propagandę, a w podzięce za wierność przedstawicielom elektoratu rozdaje parówki (sic!). Aby dokładnie oddać niezwykły świąteczny nastrój tego dnia dodam, że w ramach próby mikrofonu na godzinę przed rozpoczęciem uroczystości organizatorzy raczą mieszkańców twórczością zespołu Kombi. Jak się wyjdzie na ten moment na balkon, zamknie oczy, a sąsiadka akurat otworzy okno i buchnie zapachem rosołu i niewietrzonej przez noc chaty, to słowa radosnego refrenu "słodkiego miłego życia" zdają się być gorzkim ironicznym żartem.
Stereotyp, czyli pustosłowie w pustej głowie
Życie w małym mieście ma tyle samo skrajności, co wielkomiejskie. Tak jak nie każdy warszawiak tkwi godzinami w korkach w drodze do pracy, tak nie każdy mieszkaniec małego miasta klepie biedę i pracuje w jedynej fabryce w okolicy. Czasy się zmieniły i małomiesteczkowi na tym zyskują. Zaskoczeni? Nic dziwnego. Stereotypy to protezy poglądów i, tak samo jak wódka w piosence Kultu, mają spowodować jedno: "abyś sam sobie szkodził, abyś sam nie mógł myśleć". Bo obiektywnych zalet życia w małym mieście jest naprawdę wiele.
Po siedmiu latach życia w Warszawie, mając 26 lat, rzuciłam pracę i wróciłam do rodzinnego małego miasta. Przekonana, że nic dobrego mnie tu nie spotka, planowałam odpocząć i prysnąć z powrotem do metropolii zanim nuda i stagnacja mnie zabiją. Dziś mam 28 lat, nadal mieszkam w swoim małym mieście i ani mi się śni stąd wyjeżdżać. Kalkulując na zimno, deklaruję, że nie zamieniłabym się z żadnym warszawiakiem. Dlaczego? Bo zaoszczędziłam sporo kasy i mnóstwo czasu!
MIT nr 1 - na mieszkanie nas nie stać
Po pierwsze - pieniądze. I nie chodzi o to, że w sklepach jest taniej. Dla młodych zdolnych w dużym mieście praca na dwa etaty to konieczność, żeby a) zarobić na ratę gigantycznego kredytu na średniej wielkości mieszkanie, b) opłacić całą resztę. Dodajmy, że w tym czasie ich małe dzieci siedzą 10-12 godzin w żłobku, który kosztuje od 900 do 1400 zł... W małym mieście za prywatny żłobek zapłacimy góra 500 zł. Plus nie musimy czekać na miejsce miesiącami i... mamy wybór! Bo żłobków jest kilka, a miasto jest nieprzeludnione i małe, więc wszędzie jest blisko. Zatem o naszych wyborach nie decyduje odległość od domu, tylko opinie o placówce lub cena. Fajnie, co?
W małym mieście nie musimy brać gigantycznego kredytu na średnie mieszkanie. Wystarczy mały lub średni na całkiem spore M4. W moim 30-tysięcznym mieście w centralnej Polsce mieszkania o powierzchni 60-70 mkw. kosztują od 140 do 200 tys. w zależności od stanu i lokalizacji. Najtańsze i nie najgorsze lokum dla singla można tu kupić za 50-60 tys. Łatwo policzyć, że na ten sam standard życia w dużym mieście trzeba zarabiać ok. 3-4 razy więcej... Kilkukrotnie tańsze są też usługi. Za fryzjera zapłacimy 30 zł zamiast stówy, za manicure hybrydowy 40 zł zamiast 90 zł. I nie jest prawdą, że "normalne" zarobki w małym mieście to dla każdego zadanie graniczące z cudem. Można pracować zdalnie, zdarzają się duże firmy, które płacą "normalnie" i są nisze rynkowe, których dostrzeżenie może być szansą na naprawdę udany biznes.
MIT nr 2 - wizyta u specjalisty? Termin za 18 miesięcy
Na osobny akapit zasługuje oferta medyczna. Kolejka do dermatologa (i to prawdziwego pana doktora z Łodzi!) na NFZ tu nie istnieje. Jak problem palący to i luka w terminarzu się znajdzie. Tak samo jest w przypadku opieki ginekologicznej. Lekarzy cały alfabet, dzięki czemu i do nich kolejek na fundusz nie ma. A dość celne opinie przekazywane wyjątkowo sprawnie pocztą pantoflową pomogą wybrać tego najlepszego. I nie przyjmują oni pacjentek w gabinetach remontowanych ostatnio w latach 80. z olejną lamperią na skrzypiących, lodowatych, metalowych fotelach. Co więcej, nie odsyłają na badania prenatalne do dużego miasta. Szokujące, prawda? Otóż, uwaga - nie muszą! Bo wszystko jest na miejscu. Na najwyższym poziomie, za darmo i znów – bez kolejki. A jak się czegoś nie da na fundusz, na teraz, to można ze spokojem o rodzinny budżet zafundować sobie prywatną wizytę. Wizyta u ginekologa w czasie ciąży w wersji lux (badanie, usg plus fotka na pamiątkę) 80 zł, przegląd kontrolny u najlepszego dentysty w mieście za darmo, plomba mniej niż stówę, kanałowe leczenie zębów trzonowych 3 stówy. W Warszawie minimum 6. Jakieś pytania?
MIT nr 3 - pan tu nie stał, proszę na koniec kolejeczki
Nigdzie nigdy nie ma tłumów (no chyba, że na miejskim stadionie akurat koncertuje jakaś gwiazda disco polo), więc nie ma też korków i kolejek. Na poczcie (prócz dziesiątego każdego miesiąca) raczej pusto, w ZUS-ie zazwyczaj pusto, w urzędach pusto (wyjątkiem i fenomenem jest tłum w skarbówce, obecny zawsze i wyglądający zawsze tak samo, sprawia wrażenie grupy statystów na planie wiecznie niedokończonego filmu Barei). Załatwianie przyziemnych formalnych spraw przyjemnością nie jest nigdy, ale w małym mieście przynajmniej jest to proste i nie zabiera wiele czasu. Droga do pracy to maksymalnie 20-minutowy spacer, jeśli dysponujemy autem możemy się niemal teleportować. Żeby obejść całe miasto potrzebujemy maksymalnie pół godziny, na dłuższy spacer mamy zatem szansę tylko wybierając leśną drogę do pobliskiej wsi. Ale za to w centrum zaparkujemy tam, gdzie tego potrzebujemy, a nawet jeśli trochę dalej to "trochę" oznacza 20 kroków... To wszystko powoduje, że z życia znika czynnik bezsensownego zabiegania. Nie marnujemy czasu na czynności, z których nie mamy nic i nie rozpraszamy naszej uwagi na panujący wokół zgiełk.
MIT nr 4 - kulturalny kanał
Mieszkając w małym mieście mamy wybór, bo, ku zaskoczeniu niektórych, kawiarnie w małych miastach też są! Nie tak wiele i nie tak różnorodne, ale bywają równie miłe. Gorzej z ofertą kulturalną. Kino działa w weekendy i jego repertuar jest skromny. Dużo więcej, poza wspomnianymi wcześniej koncertami z okazji dni miasta, się nie dzieje. Ale to nie oznacza, że moi współmieszkańcy są z kulturą na bakier i sto lat za Murzynami. Internet tu dociera (niektórzy nawet do jego odbioru używają produktów z logo z nadgryzionym jabłkiem, widziałam na własne oczy!), telewizja jest, prasę można zdobyć, czas da się wygospodarować - nic nie stoi na przeszkodzie, by do kina lub teatru po prostu pojechać. Deficyty często motywują do działania, uwierają, stwarzają lukę, którą trzeba zapełnić. Ci, którym naprawdę brakuje realnego kontaktu z instytucjami kultury po prostu organizują sobie wycieczki.
Poza tym, tak uczciwie – czy każdy warszawiak chodzi do kina? Czy tylko w małych miastach dzieciaki siedzą na krawężnikach zbijając bąki w rytm przebojów zespołu Piękni i Młodzi, z którego nazwą utożsamiają się tylko pod wpływem kolorowej wódki i skrętów ze śmierdzącego skuna (mieszkałam na Grochowie i wiem, że nie! Tak, na tym elitarnym artystowskim Grochowie Andrzeja Stasiuka i Mirona Białoszewskiego...) Czy każdy w dużym mieście pracuje w wymarzonym miejscu? Czy każdy tam żyje jak chce? Obiektywnych i uniwersalnych wyznaczników na idealne życie nie ma. Ludzie są różni, mają różne potrzeby i zamiast spierać się gdzie jest lepiej, a dokąd nie ma sensu wyjeżdżać, skuteczniej będzie zmienić w swoim życiu to, co nam przeszkadza. "Poluzuj tam, gdzie Cię ciśnie" radzi beztrosko Abradab. Może dla niektórych, tak jak dla mnie, dobra zmiana to paradoksalnie zmiana dużego na małe?