To na polskie realia tak nieracjonalny samochód, jak tylko można sobie wyobrazić. 6,4-litrowy silnik V8, 468 koni mechanicznych i sylwetka tak wielka, że dosłownie strach się bać. A jednak przejażdżka nim to rzecz, którą warto mieć na swojej „bucket liście”. Jeep Grand Cherokee w wersji SRT to naprawdę rzadki gigant, który mimo swoich rozmiarów, osiągami potrafi zostawić w tyle niejedno sportowe auto. I nie ma tutaj żadnej przesady. Dla wyjątkowego auta musiał być wyjątkowy test, dlatego postanowiliśmy zabrać je do urokliwej Austrii.
Gdy swój plan przedstawiłem kilku redakcyjnym kolegom, ci zaczęli stukać się w głowę. Nie dziwię się. Wsiadając do Grand Cherokee SRT i przejeżdżając nim kilka pierwszych kilometrów po mieście, komputer generował spalanie paliwa na poziomie… 23l/100km. Przyznaję, wtedy bardzo szybko chciałem zweryfikować plany wyjazdu. Na szczęście trasa a miasto to dwa różne światy i nawet takim kolosem można zejść do względnie akceptowalnych liczb.
Dla przeciętnego kierowcy spalanie rzędu 14-16l/100km będzie brzmiało jak dobry żart, ale w tym przypadku był to naprawdę rozsądny wynik. Średnie spalanie po trasie wynosiło ok. 15l/100km, a minimalny wynik, jaki udało się nam osiągnąć to 13,9l. Przy 93-litrowym baku tankowanie nabiera zupełnie nowego znaczenia i rozmiarów. Zalanie do pełna chwilę trwa i kosztuje ok. 400 złotych.
Swoją gigantyczną posturą Grand Cherokee budzi respekt. Jednocześnie nie powiedziałbym, że jest to samochód ociężały. Ostrzejsze cięcia i przetłoczenia skutecznie dodają sylwetce dynamiki.
Na ulicach Stanów Zjednoczonych nie byłby niczym oczywistym. Mamy tam przecież Cadillaca Escaladea czy dwa Chevrolety: Suburbana i Tahoe. Samochody dla FBI i CIA, które często możemy zobaczyć w filmach czy serialach. Grand Cherokee SRT przy swoich osiągach idealnie pasuje do tych klimatów. I posturą, i mocą. Gdy myślę o tym aucie „na poważnie”, to zastosowanie i połączenie wydaje się jednym z sensowniejszych. Gdy producent pisze, że SRT „daje więcej niż można oczekiwać od SUV-ów”, nie sposób się nie zgodzić.
Na polskich ulicach samochód tej postury to nadal rzadkość (wolimy mniejsze SUV-y). Dokładając do tego taką moc, dostajemy przepis na auto, w którym prawie na pewno nie spotkamy swojego „bliźniaka”. 5 sekund do setki przy aucie tej wielkości potrafi zaskoczyć zarówno kierowcę, jak i wszystkich obok. Do SRT trzeba podejść z pokorą. Nawet lekkie kliknięcie gazu wciska w fotel, podnosi maskę i dosłownie rwie tego potwora do przodu – bardzo łatwo może skończyć się w płocie lub innym pojeździe. Pokora – to słowo, które powinno towarzyszyć w każdym momencie prowadzenia.
Choć Grand Cherokee SRT naprawdę mocno zwraca uwagę, zapewniam, że mało kto spodziewa się, co tak naprawdę kryje się w środku. Do tej pory pamiętam, jak na kolejnych z kolei światłach dogoniły mnie dwie na oko 40-letnie kobiety, jadące samochodem obrandowanym logiem firmy krawieckiej, i dostały szczerego, pozytywnie zszokowanego napadu śmiechu. To reakcja na szybkość, z jaką SRT zniknął im z pola widzenia na poprzednich światłach. Nie wygląda aż na tyle, oj nie wygląda. Jednocześnie budzi respekt i podziw. – No powiem ci, że na widok takiego auta można zostać przysłowiową blacharą – powiedziała żartem jedna ze znajomych.
Siedząc za kierownicą SRT i mknąc przez autostradę można poczuć się trochę jak kierowca odśnieżarki. Nie wiadomo czemu nagle wszystkie samochody bardzo szybko zjeżdżają na prawy pas. Nie ma żadnych szeryfów lewego pasa. No dobra, tak naprawdę wiadomo, a odpowiedź jest prosta. Gdy sam w lusterku wstecznym zobaczyłem grilla szybko zbliżającego się Jeepa Grand Cherokee, nie zastanawiałem się dwa razy, czy „to już trzeba zjechać”.
Jadąc przez Europę można dojść też do naprawdę ciekawego wniosku. Drogowa Polska bez kompleksów może patrzeć na innych. Z całej trasy to polski odcinek był najprzyjemniejszym: i za darmo, i względnie szybko. Czechy pominę milczeniem, Austria jak to Austria – normalnie z fajnymi widokami. Nie odstajemy niczym. No może tym, że u nas są bramki zamiast winiet, ale akurat polski odcinek na tej trasie był całkowicie darmowy. Winiety to koszt niecałych 100 zł. Uwaga, lepiej nie kupować ich w Polsce. Tam, gdzie na nie trafiłem, była prawie dwukrotna przebitka cenowa! Lepiej zjechać na pierwszą stację w Czechach i w normalnej cenie zaopatrzyć się w zestaw i na Czechy, i na Austrię.
Nie trzeba mieć wyjątkowo rozwiniętej intuicji, by domyślić się, że w środku jest dużo miejsca. To „dużo” można po wejściu do środka właściwie przemnożyć przez dwa, bo jakby się uprzeć, na tylnej kanapie można uprawiać jogę. Miejsca jest wystarczająco i jeszcze trochę. Do spania, siedzenia, leżenia. Dostajemy też dwa telewizorki zamontowany na fotelach z pierwszego rzędu.
Same fotele wyglądają po prostu jak wielgachne... fotele z samolotu. Dosłownie. Są wygodne, grube, szerokie, trzymające z boku. Trochę trącą myszką, bo do nowoczesności im daleko. Podobnie jak samemu wnętrzu Grand Cherokee. Jest zwyczajne, trochę z poprzedniej epoki. Amerykańskie i nieco dające do zrozumienia „mam to gdzieś, nie muszę”. Można by tu dopompować trochę lepszej jakości czy pierwiastka luksusu, ale wystarczy wcisnąć pedał gazu, by zapomnieć o tym w mgnieniu oka. Dosłownie.
Operując gazem bardzo łatwo zapomnieć, jakim wielkoludem jedziemy. Dynamika i zrywność przez duże „D” i jeszcze większe „Z”. Samochód dostaje przysłowiowego kopa od razu i naprawdę trzeba dużo pokory i uwagi, by nie skończyć gdzieś, gdzie nie mamy ochoty. Trzeba się oswoić. Przy większych prędkościach mocy naturalnie „nigdy nie brakuje”, ale wtedy już bardziej odczuwamy, że jest to „trochę” większe i cięższe auto.
Jeszcze więcej pokory trzeba mieć przy zakrętach, bo choć ani razu nie miałem sytuacji, w której auto wymykało się spod kontroli, daje się odczuć, że pokonując łuki nie jest już tak stabilnie i lepiej nie zaspać z przyhamowaniem przed wejściem w zakręt. Na wyobraźnię działa też jedna z pierwszych stron instrukcji obsługi, którą można streścić do: „Uwaga, to duże auto, które przy nieodpowiedniej jeździe może się przewrócić”.
Choć teoretycznie wielki Jeep idealnie nadaje się na górskie, austriackie klimaty, to był jeden, jedyny moment, w którym z zazdrością patrzyłem na innych kierowców. Idealna, rajska wręcz bardzo kręta, górska trasa, na którą ludzie przyjeżdżali sobie po prostu... pojeździć. Tam fajniej sprawiłoby się coś twardziej stąpającego po ziemi.
Wyraźnie daje się odczuć także moment odpuszczenia nogi z gazu. Przy większych prędkościach puszczenie prawego pedału powoduje, że tył auta aż wciska w plecy i czujemy szybko zwalniającą masę auta, nawet nie dotykając hamulca.
Ze względu na wyjątkowo szerokie „kapcie”, kierowca bardzo, ale to bardzo odczuje, gdy wjedzie w nawet niewielkie koleiny. Wtedy auto zaczyna zachowywać się nieco dziwnie i niestabilnie. To wrażenie, które odniósł każdy kierowca podczas testu.
Do dyspozycji kierowcy jest także kilka trybów jazdy. Poza tradycyjnie już standardowym, terenowym czy sportowym dostajemy też magiczny tryb track, który sprawia, że potwór zamienia się w jeszcze większego potwora, dodatkowo zmieniając proporcje rozłożenia momentu obrotowego (70% na tył). Wchodząc w opcje SRT dostajemy niezłe centrum dowodzenia naszymi osiągami. Możemy nawet zobaczyć poszczególne czasy przyspieszenia itd. Oddzielną kwestią jest opcja launch control, która instruuje kierowcę jak przejść przez program maksymalnego przyspieszenia i możliwie najlepiej wykorzystać moc samochodu.
Celem podróży była dość przypadkowo Górna Austria w okolicy miejscowości Vöcklabruck. Śmiało mogę nazwać to moim wakacyjnym odkryciem. 9 godzin drogi od Polski dostajemy rajski zestaw w połączeniu z górami. Sielankowy klimat, raczej dla rodzin z dziećmi. Sporo było też niemieckich emerytów, którzy korzystają tam z życia. Jeśli nie chcemy wpędzać się w koszty, warto rozważyć nocleg pod namiotem.
Są tam dwa jeziora. Jedno bardziej dzikie, odludne. Drugie bardziej nastawione na turystykę. Jest spora baza z zapleczem, gdzie można ciekawie spędzić dzień. Trzeba jednak pamiętać, że mimo wysokiej temperatury powietrza, woda potrafi nielekko zmrozić.
Równie pozytywnie zaskoczyłem się, gdy zerknąłem w cennik, gdzie nowego SRT można mięć już od 370 tys. złotych. Owszem, to sporo, ale jak na markę i wrażenia, które zapewnia, nie jest źle. Spodziewałem się sporo więcej. Boję się jednak pomyśleć, w jakie koszty wpędzi się potencjalny właściciel, jeśli coś się zepsuje. Zakładam jednak, że kupując sobie blisko 500-konego potwora, pieniądze nie są już problemem. Po tych kilku dniach daję wielką "okejkę".