Po pierwszych kilku zdaniach "Mistrza i Małgorzaty" nie oderwiesz się do końca, a po przeczytaniu całości będziesz zupełnie kimś innym. Sięgnij po dowolną powieść Jo Nesbo, a zobaczysz, że żaden serial kryminalny nie da ci takiej frajdy jak lektura jednej książki. Bo dobrą lekturą można się upić, i to całkiem nieźle!
O tym, dlaczego warto sięgać po arcydzieła, zamiast zaspokajać głód czytelniczy bestsellerami, rozmawiam z Pawłem Goźlińskim, pisarzem, redaktorem naczelnym magazynu "Książki" oraz współzałożycielem (obok Mariusza Szczygła i Wojciecha Tochmana) Instytutu Reportażu.
Czy kanon lektur obowiązkowych dla każdego szanującego się intelektualisty w ogóle istnieje?
Kanon jest represyjnym narzędziem wymuszania pewnego modelu kulturowego, więc nie specjalnie mi przeszkadza, że się rozsypuje. Mówimy oczywiście o szkolnym zestawie: Kochanowski, Sęp-Szarzyński, Słowacki, Mickiewicz, Żeromski, Sienkiewicz, itd. Czy stawianie na piedestale i wciskanie do młodych głów takiego kanonu zapewni mu coś więcej niż przyspieszony zgon? Na pewno nie.
A dodatkowo samemu czytaniu robi czarny PR.
Dlatego bardziej niż sam kanon interesujące jest życie lektur i arcydzieł. Ustanowienie ich jako kanonu to budowanie cmentarza, a nie żywej biblioteki. W starożytności biblioteka była miejscem, w którym przechowywano tylko te lektury, które uznano za godne przechowania. W tej chwili biblioteki nie są nastawione na to, by prezentować półkę z największymi dziełami, lecz na to, by wciągać ludzi do labiryntu regałów z książkami i zachęcać do indywidualnych wyborów. Wszystko to, co się dzieje w mediach i bibliotekach to dopasowywanie oferty do czytelnika, a nie narzucanie mu zestawu lektur obowiązkowych.
To jest słuszne podejście?
Nie wiem, ale my jako naród nauczyliśmy się czytać stosunkowo niedawno. Kiedyś to było zajęcie dla elity, więc dziś, kiedy ludzie czytają więcej, ale wolą sięgać po bestsellery zamiast po arcydzieła – w porządku, nie ma innej drogi. Ja się nie lubię obrażać na rzeczywistość. Tym bardziej, że lubię listy w stylu "100 książek, które...", bo zdecydowanie łatwiej się przekonać do listy "100 książek, które musisz przeczytać przed śmiercią, bo..." niż "100 najważniejszych książek XX wieku". Kanon powinna tworzyć korzyść, a nie represja.
W porządku, ale nie możemy udawać, że kanon, który otwierają "Ulisses", "Czarodziejska góra" i "W poszukiwaniu straconego czasu", nie istnieje. Kiedy się go czyta chciałoby się nazwać go kanonem dzieł najbardziej nieprzeczytanych. Dlaczego tak jest, że nie możemy przebrnąć przez te największe arcydzieła?
"Ulisses" jest szczególnym przypadkiem. Jest arcydziełem literackiej awangardy, a my Polacy nie mamy w ogóle przerobionego dziedzictwa modernizmu. W związku z tym jesteśmy nieprzygotowani do czytania takiej prozy. Poza tym żyjemy w pewnym złudzeniu. Kiedy ukazało się tłumaczenie "Ulissesa", polski rynek książki był wygłodniały. Byliśmy w głębokim PRL-u i nie było wyboru – czytało się to, co było dostępne. Co więcej, ukazanie się na rynku nowej książki, zwłaszcza takiej jak "Ulisses", było wielkim wydarzeniem. Wszystkie egzemplarze się wyprzedały, ludzie o nie walczyli i stąd wzięło się przekonanie, że są takie dzieła, nawet najtrudniejsze, które czytamy wszyscy. Tymczasem "Ulisses" jest piekielnie trudną i wymagającą książką i nie widzę powodu, by był masowo czytany. To jest językowy labirynt, ma przede wszystkim akademicki zasięg i nie widzę nic złego w tym, że przeciętny zjadacz kultury go nie przeczyta.
Jednak wśród tych, którzy przebrnęli zachwytów nie ma końca.
No bo to jednak wielka przygoda przeczytać „Ulissesa” do końca. Jak podróż przez całą Europę, z Grecji do Irlandii do tego przez stulecia europejskiej kultury. Żadne biuro podroży nie ma takiej oferty!
A Mistrz i Małgorzata?
Na szczęście nie trzeba nikogo zachęcać do czytania Bułhakowa. Bo „Mistrz i Małgorzata” to skrzyżowaniem fascynującej intrygi, intelektualnej głębi, niesamowitej wyobraźni i literackiej jakości. To właściwie dyżurny dowód, że arcydzieła są jednak czytane. "Mistrz i Małgorzata" ma zaledwie 50 lat i właśnie ukazuje się trzecie już tłumaczenie tej powieści – to dowód jej żywotności.
Co to znaczy?
Tłumaczenia są świadectwem językowym danej epoki. Dlatego tak trudno nam czytać chociażby przedwojenne przekłady Conrada. Dlatego jeśli książki nie będą nam przekładane na nowo, znikną. Nawet Szekspir potrzebuje takiego wsparcia – ożywienie czytelnicze wokół niego u nas wiążę się zawsze z nowymi tłumaczeniami. Warto przyjrzeć się temu, co w związku z rokiem szekspirowskim dzieje się w Wielkiej Brytanii. Na przykład wybitni autorzy piszą powieści inspirowane dramatami Szekspira. Nesbo pisze na nowo „Makbeta”. Proszę sobie wyobrazić, że u nas Twardoch na nowo pisze „Krzyżaków”. Właściwie napisał...
Drugim czynnikiem ożywiającym arcydzieła są biografie ich autorów, moim zdaniem każda generacja powinna mieć swoje biografie wielkich pisarzy. Tylko w ten sposób młodym czytelnikom można przedstawić autora zgodnie z ich wartościami, z tym, co ich ciekawi, i w ten sposób zachęcić do sięgania po jego książki.
Arcydzieła trzeba wciąż opowiadać na nowo – to nie mit, że najbardziej zabija je szkolny kanon. Potrzebujemy przewodników, którzy będą potrafili zafascynować nas lekturami. Ja osobiście też zostałem zachęcony do czytania arcydzieł przez wybitnego przewodnika – prof. Andrzeja Makowieckiego, który szerokiej publiczności znany był z przewodniczenia jury w "Wielkiej Grze". Na Wiedzy o teatrze prowadził dwuletni kurs - co tydzień mieliśmy jedną książkę do przeczytania. Jedno arcydzieło, choć niekoniecznie z tych najbardziej znanych.
Na przykład?
"Poganka" Żmichowskiej, "Na wspak" Huysmansa, "Agaj-Han" Krasińskiego, czyli książki, które są arcydziełami niedocenionymi, nieoczywistymi, a równie fascynującymi. Makowiecki wprowadzał nas najpierw w literacki świat tego, co będziemy czytać, więc pożeraliśmy te lektury bez jęku. Do tego ten rytm, regularność i pokazanie, że książkom można zadać bezkarnie każde pytania, i znaleźć każdą odpowiedź, spowodowało, że zostaliśmy zainfekowani ciekawością czytania. Nie sposób się od tego uwolnić. Ani razu nie padło słowo "kanon", "arcydzieło" nie było szantażującym hasłem z gatunku "Słowacki wielkim poetą był". Nie było przymusu, była ciekawość i poczucie uczestnictwa w wielkiej intelektualnej przygodzie. Bo tym właśnie powinno być czytanie.
A co jeśli lektura stawia opór? Przykład: czytamy "Czarodziejską górę" Manna. Nieźle nam idzie, aż tu nagle przydługie, nudne opisy faceta, który się przez dwie strony owija w koc...
Eee... nie pamiętam takiego opisu...
On istnieje! To przez niego nie czytałam dalej...
Jeśli lektura stawia opór tzn. że dzieje się w nas coś ciekawego. Trzeba zmienić postawę, spróbować dowiedzieć się od siebie samego, dlaczego idzie nam tak ciężko. Na półkach jest teraz cała masa poradników typu "Jak odzyskać uważność", "Jak znów poczuć się sobą" itd. Zamiast czytać te poradniki warto sięgnąć po trudną książkę. Literatura jest doskonałym sposobem na to, by się z samym sobą skontaktować. By tą uważność na swoje emocje i myśli odzyskać.
Są jeszcze jakieś argumenty za tym, by sięgnąć po "Czarodziejską Górę"?
Oczywiście. Wydaje mi się, że potrzeba zrozumienia historii XX wieku jest naturalna i oczywista, prawda? Jednak zamiast sięgać po opasłe tomy podręczników do historii, można przeczytać właśnie "Czarodziejską górę". To sposób na to, by pojąć jakiego rodzaju idee ukształtowały to, co się działo w ubiegłym stuleciu. "Czarodziejska góra" jest do tego idealną lekturą, pozostając przy tym wzruszającym romansem. W ogóle każdą dobrą książkę da się opowiedzieć jako romans.
Jak to?
"Ulisses" też jest o miłości. I "Mistrz i Małgorzata". Jeśli ktoś czyta romanse z niższej półki, bo lubi historie wzniosłych uczuć to ten sam argument może go przekonać do czytania arcydzieł – każde jedno zawiera w sobie właśnie taką historię.
No tak, "Lolita" też...
Nie wierzę, by ten, kto próbował czytać "Lolitę" Nabokova miał z nią jakikolwiek problem.
Interpretacyjny na pewno. Byłam wściekła, kiedy się zorientowałam, że główny bohater, który tak romantycznie, niebanalnie i z uczuciem opowiada o miłości jest pedofilem...
To proszę na chwilę zawiesić myślenie w kategoriach moralności i kodeksu karnego. Proszę stłumić cenzora w sobie i wszystko będzie dobrze.
Ale "Sto lat samotności" można uznać za dzieło trudne do czytania. Ten gąszcz nazwisk jest bardzo zniechęcający, ja się poddałam, nie byłam w stanie do połowy książki zapamiętać kto jest kim.
Jeśli „Sto lat...” to problem, przygodę z Marquezem można zacząć od "Miłości w czasach zarazy". Wtedy łatwiej będzie znaleźć nić porozumienia z autorem, pokochać jego świat i bohaterów, a to z kolei pomoże w zderzeniu z największym jego dziełem. Będzie wiadomo jak je czytać.
A propos tego jak czytać. Czy to prawda, że "Grę w klasy" Cortazara można czytać od dowolnego momentu?
Tak sobie założył autor. To była próba stworzenia niemożliwego, czyli trójwymiarowej narracji, ale spokojnie można poprzestać na czytaniu według „naturalnej” kolejności rozdziałów.
A może to, czy nam "wchodzi" np. Dostojewski zależy od momentu życia, w którym jesteśmy?
Żeby się dowiedzieć co kiedy warto czytać też można sięgnąć po literaturę – ostatnio miałem w rękach poradnik o książkach na konkretne schorzenia duszy i ciała (śmiech). A tak całkiem serio – błędem jest zakładać, że każda książka wywoła w nas te same emocje i stanie się przewodnikiem w konkretnej sytuacji tak dla mnie, jak i dla pani. Unikałbym takiego generalizowania, bo wówczas z czytania robimy gadżeciarstwo. Podejście w stylu: Jeśli zmagasz się z chorobą, przeczytaj „Czarodziejską Górę”. Ona poprowadzi cię przez to doświadczenie - sprawia, że czytanie będziemy traktować jak "sposób na..." Tymczasem czytanie ma sens kiedy czerpiemy z niego coś więcej niż pożytek. Nie ma powodu, żeby się bać przyjemności, jaką daje dobra opowieść.
Jako bardzo młody człowiek wchodziłem w literaturę też poprzez muzykę. Kate Bush nagrała piosenkę "Wichrowe Wzgórza" a że kochałem Kate Bush, sięgnąłem po książkę, bo chciałem dowiedzieć się o co chodzi. Czytałem Becketta kompletnie bez zrozumienia, bo jakiś muzyk opowiadał o nim w jakimś wywiadzie. Kompletnie nic nie rozumiałem, ale fascynował mnie, nigdy wcześniej nikt nie dał mi tak fascynującej literackiej lekcji rozpaczy. Ale najwspanialsze były emocje, które towarzyszyły odkrywaniu, że te moje lektury przypadkowo dość dobierane rozmawiają ze sobą, że to jest wszechświat, opowieść przenikająca okładki. Odnajdywanie aluzji, skojarzeń, wspólnych motywów jest przyjemnością o sile dziecięcych zachwytów, nawet kiedy ma się 40 lat!
Ja z kolei poczułam, że złamałam szyfr Enigmy, kiedy czytając "Sto lat samotności" Marqueza natknęłam się na cytat z utworu zespołu Myslovitz, który wówczas uwielbiałam: "w deszczu maleńkich żółtych kwiatów", choć to właściwie niewiele wnosiło do interpretacji tej piosenki.
Właśnie! Jeśli ktoś sięgnie po arcydzieło zachęcony recenzją, że pomoże mu ono w poradzeniu sobie z jakimś problemem, to okej – każda droga do literatury jest dobra. Jeśli zachęci go obietnica, że przeżyje wielką przygodę – super. Czytanie wymaga wyrzeczenia się prostszych przyjemności, to zawsze jest w jakimś stopniu wysiłek intelektualny. Każda, nawet najprostsza lektura jest trudniejsza niż oglądanie serialu taśmowego, doceńmy to i nie zmuszajmy się do sięgania po arcydzieła, jeśli bestseller, który aktualnie czytamy spełnia nasze oczekiwanie dobrej rozrywki.. Podnośmy sobie progi po jednym stopniu. Najpierw znajdźmy to, co przyjemne i dopiero wtedy sięgajmy po literaturę, która łączy przyjemność z wyzwaniem. Jeśli ktoś lubi kryminały i chce wejść na ścieżkę do ambitnych pozycji, niech zacznie od Miłoszewskiego. Zachwyt gwarantowany! A to dopiero początek, bo dalej czekają na niego bardziej wysublimowane i perwersyjne przyjemności...
"Ulisses" i "W poszukiwaniu straconego czasu" to dyżurne przykłady, że arcydzieła są „nie dla ludzi”. Bo są trudne, długie, zawiłe. A jednak wszyscy autorzy piszą po to, by się skontaktować z czytelnikiem, dlatego znakomita większość z nich jest absolutnie do przeczytania. Wystarczy po nie sięgnąć z dobrą wolą i odrobiną wiedzy. Książki, które spełniają warunki dobrej narracji czyta się z przyjemnością.
Jakie to są warunki?
Najprościej? Kompletnie skonstruowany świat, w którym relacje i emocje bohaterów są wiarygodne. Po drugie ważna jest świadomie poprowadzona historia bez przypadkowych luk. Po trzecie, bohaterowie muszą się rozwijać - to oni są medium opowieści. Poza tym po co czytać książkę, w której nie ma żadnej tajemnicy, nic, co nas zaskoczy. To są warunki dobrej opowieści. A takimi zwykle są, choć nie muszą, arcydzieła.
Arcydzieło - to mój prywatny pogląd - chce się przeczytać co najmniej dwa razy. A zwykle częściej. Po to by skonfrontować kolejną lekturę, zawsze przecież przynoszącą nowe odkrycia, warstwy, których nie dostrzegliśmy gdy byliśmy młodsi i mniej doświadczeni, z tym, kim jesteśmy właśnie teraz.
Sporo jest takich książek... Co zadecyduje o tym, czy konkretny tytuł będzie arcydziełem?
Czas. Jeśli dany utwór przetrwa przynajmniej trzy pokolenia, to znaczy, że można go uznać za arcydzieło. Arcydzieło musi otworzyć przynajmniej jedną furtkę lub bramę co najmniej w jednej dziedzinie – albo jeżeli chodzi o język lub konstrukcję literacką, albo jeżeli chodzi o świat przedstawiony lub jego interpretację. Musi nam zaoferować coś nowego. Poza tym wokół arcydzieł istnieje, nie wiem, aura, coś nieuchwytnego związanego z geniuszem ich autorów. Często jej narodziny związane są z historią powstania danej książki. Za to z pewnością o tym, że dzieło będzie arcy- nie decyduje wydawnictwo, które promując nowość zapowiada, że mamy przed sobą najważniejszą książkę tego 10-lecia. Dzisiaj definicja arcydzieła jest bardzo wypaczona.
Bliżej jej do bestsellera...?
Niestety.
Które książki z literatury współczesnej obstawiałby Pan jako potencjalne arcydzieła?
Kiedy czytam książki Szczygła, Myśliwskiego albo Hanny Krall to faktycznie mam poczucie, że nie trzeba niczego dodawać, ani odejmować. Jednak nie mam dziś odwagi nazwać ich arcydziełami. Musi minąć 30, może nawet 50 lat, wtedy zobaczymy, albo i nie, bo dziś średni żywot książki to trzy miesiące. Kluczowe jest to, że dana książka zostaje na powierzchni podczas gdy jej rówieśnicy spadają na dno. Bo arcydzieła to słupy, wokół których ogniskuje się myślenie o danej epoce. Bez nich, nawet jeśli nie stają się popularne, dana epoka nie daje się zrozumieć. Sztuka, kultura i historia pierwszej połowy XX wieku jest nie do zrozumienia bez lektury "Ulissesa". Stosunek do tradycji, do języka, katastrofy, punkty zwrotne – wszystko naświetla ta jedna książka. Zastosuję szantaż moralny: każdy przyzwoity człowiek powinien przeczytać "Głód" Caparrosy.
Niby dlaczego?
Bo po jej przeczytaniu nie da się patrzeć, myśleć, żyć jak wcześniej. Tak bardzo silny zostawia w człowieku ślad. Są książki, które przetasowują priorytety, które dają do myślenia tak bardzo, jak najważniejsze życiowe doświadczenia. Bez czytania arcydzieł oglądamy świat przez brudne okulary. Z każdą kolejną linijką tekstu, plamy ze szkieł powoli znikają.
napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl