Gdyby ich mężowie byli sportowcami, oglądalibyśmy je w pierwszych rzędach wśród publiczności. Gdyby byli celebrytami, moglibyśmy je dokładnie obejrzeć na czerwonym dywanie. Czy czepialibyśmy się butów dobranych do koloru sukni, zastanawialibyśmy się na co wydają te wszystkie pieniądze? Nic z tych rzeczy. Żony wielkich artystów budzą ciekawość i szacunek - z wyuczonego poszanowania dla kultury wyższej, oszczędzamy złośliwych komentarzy. W końcu ich życie prywatne to kuluary powstawania "prawdziwej sztuki".
Mówi się, że za sukcesem każdego mężczyzny stoi kobieta. O ile to mądrość ludowa dość uogólniająca, o tyle w odniesieniu do faktu, jaką rolę odgrywają kobiety w życiu uznanych artystów, wyjątkowo trafna. Wiemy o nich tyle ile napisano w biografiach ich mężów, lub ile chcą zdradzić. Menadżerki, pierwsze czytelniczki, recenzentki, szefowe życia rodzinnego, piastunki prywatności. Ile jeszcze grają ról?
Idealne dopełnienie Zdzisława Beksińskiego
„Zosia odejdzie nagle. W ciągu dwóch minut.” Tak wyrokował lekarz i tak się stało. Wiedzieli o tym wcześniej, ona zdążyła się przygotować – wybrać strój do trumny, przejrzeć stare listy i pamiątki w rodzinnym Dynowie, sprawdzić stan grobowca w Sanoku. Przygotowywała się również za Zdzisława - cała ona. Dawała rady: jak prać, jak zmieniać pościel, jak dbać o zapasy w lodówce. Zdzisław notował.
Z „Portretu podwójnego” Małgorzaty Grzebałkowskiej jasno wynika, że Zdzisław i Zofia żyli w symbiozie. On, skrajny neurotyk, żyjący w mroku depresji. Ona, schowana w jego cieniu, pozbawiona potrzeb, zgadzająca się na wszelkie niedogodności życia z artystą, który ma tak ogromne wymagania wobec codziennej rzeczywistości. To ona była kołem zamachowym, dzięki któremu i zapętlony w problemach emocjonalnych syn Tomasz, i oderwany od ziemi Zdzisław, mogli funkcjonować. Dziś mówi się o niej, że była cichą autorką sukcesów swojego męża.
Życie ze Zdzisławem na pierwszy rzut oka to zero korzyści, same wymagania. I to jak bardzo absurdalne! Ciasne pokoje sanockiego domu zastawione setkami płyt pilśniowych, smród farb, wielka kolekcja sprzętu grającego, życie przy głośnej muzyce (tylko w takich warunkach mistrz malował), pilnując wszystkich drobiazgów, które doprowadzały go do szaleństwa, akceptując poczucie obrzydzenia, jakie Zdzisław czuł do Tomka, kiedy był niemowlakiem...
Zdzisław nie tylko brzydził się dziećmi, ale odczuwał silny seksualny wstręt do kobiet w ciąży. Ohydny wydawał mu się również seks z jakąkolwiek kobietą, która miała dziecko, więc kiedy Zosia była w ciąży martwił się, że ich małżeństwo się rozpadnie. Jednym z jego natręctw było uczucie, że w czasie stosunku trzyma w ręce trupa. Spali w jednym pokoju, jednak na osobnych łóżkach. Nie trudno domyślić się, że Zdzisław przy małym Tomku nie pomagał. Wciąż siedział w piwnicy i tworzył nowe obrazy. Malowanie było ponad wszystko także w kwestii zarabiania pieniędzy. " (...) gdybym chciał mógłbym zarabiać bardzo dobrze, ale na pełny etat w budownictwie i na kierowniczym stanowisku z dużą odpowiedzialnością techniczną i finansową. Fakt, że tego nie chcę jest dla moich ziomków z Sanoka niezrozumiały. (...) Dlatego też tłumaczą to tak: zwariowałem, zeszedłem na psy, syn dobrej rodziny, wykształcony, ale zdeklasowany półidiota, który nie nadawał się do poważnej pracy, wstyd rodziny" – pisze Zdzisław Beksiński w liście do Marii Turlejskiej.
Zosia pracowała mimo złego stanu zdrowia. Z czasem zrezygnowała z pracy całkiem. Jako powód podała "warunki życiowe", a tak naprawdę chodziło o zmianę trybu funkcjonowania na nocny ze względu na Zdzisława, który w nocy malował (w dzień chodził do fabryki Autosan, w której wówczas pracował). Pieniędzy im brakowało. Na bieżąco bogacili się za to w kolejne efekty eksperymentów twórczych Zdzisława. W ich domu w Sanoku przybywało dziwacznych dzieł męża. Także rzeźb z drutu i kawałków metali - poustawiane w ogrodzie i w piwnicy trzęsły się i hałasowały, gdy ulicą przejeżdżało auto.
Nie bez znaczenia pozostawała nerwica natręctw Beksińskiego, którą nazywał "kretyńskim balastem wątpliwości". Kwestią podlegającą zastanowieniu był kąt, pod którym wychodził przez drzwi (kąt prosty był jednym dopuszczalnym), sposób kroczenia po płytkach chodnikowych (tylko po całych, nigdy po łączeniach), a z czasem nawet sposób oddychania. Zdzisław dostawał rozstroju żołądka z powodu nieoczekiwanego gościa, oficjalnego spotkania, jakiejkolwiek podróży, stania w kolejce czy czekania na windę. Jednak do emocjonalnych trudności Zdzisława Zofia musiała się jedynie przyzwyczaić. Prawdziwe ekstremum stresu fundował jej Tomek - chociażby nieudanymi próbami samobójczymi. Tej udanej Zofia nie dożyła.
Zofia Beksińska z nikim nie rozmawiała o życiu prywatnym. Jednym uchwyconym cytatem jest ten przytoczony przez autorkę "Portretu podwójnego". - Kobiety do Beksińskich się nie zaliczają. Kobiety są przylepione, powiedziała. Była jedyną osobą, która mogła związać się ze Zdzisławem. Nie tylko dlatego, że huknął w nich piorun wielkiej miłości.
Jak opisuje Grzebałkowska, Stanisława Stankiewiczowa, matka Zofii, każdy dzień poświęcała pracy i Bogu. Na dzieci sił już jej nie starczało. Była oschła, nie głaskała, nie przytulała, a za błędy potrafiła uderzyć. Narzuciła sobie i dzieciom zakaz odpoczywania. W 1958 roku Zdzisław nagrał jej słowa: - pewnie takich drugich ludzi nie ma, co tak robią jak ja. Zosia do końca życia w chwilach odpoczynku szyła, lub robiła na drutach, powtarzając, że to grzech siedzieć bezczynnie. Zdzisław diagnozował, że ma niską samoocenę i poczucie klęski, a ich syn Tomasz to po niej odziedziczył.
- Jeżelibym ja miał się na ten temat wypowiedzieć, to ona zakochana nie była tak, jak się zakochują młode dziewczyny bez opamiętania. (…) Natomiast Zdzisia opętało. Był tak o nią zazdrosny, że nawet magisterium jej zrobić nie pozwolił. Po swojemu ją kochał, ale był niesamowicie zazdrosny pod tym względem. Zosia była dziewczyna bardzo wesoła, lubiła tańczyć, fantastycznie tańczyła, a Zdzisio nigdy z nią nie zatańczył, wspomina Emil Kuc w „Beksińscy. Portret podwójny” Magdaleny Grzebałkowskiej.
Fotografie z dzieciństwa Zofii nie zapowiadały urody pin up girl, którą błyszczała w latach 50. Autorka biografii Beksińskich wyraża fascynację postacią Zofii. Trudno jej ją uchwycić i zrozumieć. Zosia nigdy nie pojechała na wakacje. Nie była za granicą. Nie zobaczyła morza. Przez długi czas utrzymywała męża. Zrobiła prawo jazdy tylko po to, żeby zostać jego kierowcą. Do sklepu, do rodziny, na spacer, nawet do przyjaciółek – zawsze ze Zdzisławem. Stateczna do granic możliwości, a jednak w swojej miłości i poświęceniu absolutnie szalona.
Zdaje się, że o Zofii Beksińskiej, dzięki „Portretowi podwójnemu” wiemy bardzo wiele. Zaglądamy jej do kuchni, znamy każdy etap życia, wiemy jakie nosiła sukienki, jakie miała kompleksy, na co się godziła, by żyć ze Zdzisławem. Wiemy, że ostatnią przyjemnością w jej życiu było prowadzenie auta, wiemy w jakiej pozycji leżała, gdy zmarła. Jednak ludzie, którzy próbują Zofię opisać, pytani przez Grzebałkowską, używają nieprzydatnych przymiotników: cicha, spokojna, piękna, miła, dobra, cierpliwa. - Tylko tyle o dziewczynie, która z małego miasteczka tuż po wojnie wyrwała się na studia do Krakowa? Tyle o religijnej Zosi, która dla męża przestała chodzić do kościoła? Nic więcej o kobiecie, która pewnego dnia stanęła przed obiektywem Zdzisława naga i skrępowana sznurkiem? A jakie były jej marzenia? Czego chciała, o czym śniła, pyta autorka biografii. Tak naprawdę, nie wiemy o niej nic.
Strażniczka Ryszarda Kapuścińskiego
Kiedy Ryszard Kapuściński otrzymał Nagrodę Księcia Asturii w Hiszpanii w 2003 roku, ona wolała zostać w domu, zamiast mu towarzyszyć. - Wiesz, ja nie umiem dygać przed królową, nie będę się tam pchała – powiedziała, wiedząc, że na uroczystości będzie obecna rodzina królewska. Podobnie było w wielu innych ważnych dla kariery Kapuścińskiego momentach. Nie chciała przeszkadzać, miała poczucie, że konieczność przedstawiania jej, opiekowania się nią w towarzystwie, którego nie znała i sytuacjach, które były jej odległe, bardzo Ryszarda obciąża. Wolała świętować we dwoje, po powrocie do domu.
A było tych chwil niewiele. Ryszard Kapuściński przyzwyczaił żonę do swej nieobecności tak bardzo, że kilka lat po jego śmierci ona wciąż nie czuje się wdową. Nadal jest jego żoną, a skoro go nie ma – znaczy, że wyjechał. Kiedy w latach 50. był w Afryce nie mógł napisać nawet listu, ich kontakt ograniczał się do krótkich depesz, które Alicja Kapuścińska odbierała w PAP.
Jak pisze Artur Domosławski w biografii Ryszarda Kapuścińskiego pt. „Kapuściński non fiction”, poznali się, kiedy oboje byli bardzo młodzi, na pierwszym roku historii. On był zaangażowanym zetempowcem, ona na spotkania przychodziła z koleżankami. Głośno się śmiała i paliła papierosy. Chciała brylować, a on wolał, by jego przyszła dziewczyna nie paliła, więc któregoś razu spojrzał na nią surowo i pokiwał głową. To był ostatni papieros w jej życiu. Zakochali się bez pamięci. Kapuściński spóźniał się na randki, ale kiedy już się zjawiał od razu porywał Alicję do tanga. Wokół nich tworzył się wianuszek gapiów. Koleżanki zazdrościły – poderwałaś najładniejszego chłopaka na roku! – mówiły.
Fakt, że Alicja poznając Ryśka, złapała Pana Boga za nogi, utwierdzał w niej stosunek jego matki do ich związku. Kapuścińska testowała nową narzeczoną syna – dawała jej skarpetki do cerowania, koszule do prasowania. Alicja nie protestowała, była wdzięczna, że w ogóle została wpuszczona o ich domu i rodziny. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że Rysiek zyska światową sławę jako pisarz i będzie twórcą nowego gatunku literackiego (reportaż literacki - przyp. red.). Nie widzieli, że jej życie będzie czekaniem. Choć zdecydowaną większość roku go nie było, zawsze dbał o to, by mieć przy sobie klucz do mieszkania. Bo wracał bez względu na wszystko, zawsze miał dokąd, cokolwiek by się nie działo.
A działo się między nimi wiele. Alicja Kapuścińska nie chciała się tym z nikim dzielić. Intymna relacja z mężem to twierdza, której wybroniła w sądzie. Po wydaniu biografii „Kapuściński non-fiction”, w której Artur Domosławski opisał m.in. relację reportera z żoną, jego romantyczną naturę i miejsce kobiet w jego życiu, rozpętała się burza. Wdowa po Kapuścińskim zarzucała Domosławskiemu naruszenie swych dóbr osobistych: prawa do dobrej pamięci po zmarłym mężu, prawa do życia prywatnego oraz praw autorskich po mężu. Domagała się usunięcia z książki czterech rozdziałów. Sąd uznał naruszenie dóbr osobistych powódki w obszarze kultu pamięci po zmarłym mężu w dziesięciostronicowym rozdziale „O miłości i innych demonach”, który przedstawiał jedną z wielu prawd o relacji pisarza z żoną i jego podejściu do kobiet.
Alicja Kapuścińska postanowiła zostawić dla siebie to, na co się zgadzała, a na co przymykała oko. Może w treści wycofanego z druku rozdziału było coś, czego nie wiedziała? I co wcale nie musiało być prawdą? - To nie jest książka dla tych, którzy najlepiej czują się w uproszczonym świecie dwóch kolorów i nie chcą poznawać innych. Nie dla wyznawców jednej prawdy. Bo jednej prawdy – nie ma. Ani o PRL-u, ani o Etiopii, Iranie, Meksyku, Ugandzie i wszystkich tych miejscach, z którymi zmagał się Kapuściński. Nie ma też jednej prawdy o Ryśku, podsumowuje Teresa Torańska (wypowiedź opublikowano na wstępie książki Domosławskiego). Dziś, po sądowym wyroku, prócz faktu, że Alicja Kapuścińska o intymność w małżeństwie walczyła jeszcze wiele lat po tym, jak zakończyła je śmierć pisarza, nie liczy się nic więcej.
Bo kto wie co czuje żona reportera wojennego? Jego nieobecność stawia wymagania – musisz radzić sobie sama. Zawód też – potrzebna jest pomoc logistyczno-organizacyjna. Dziś Alicja Kapuścińska śmieje się, że Rysiek wciąż zatrudnia ją na etacie. Była jego menedżerem i wciąż jest. Wznawianie i promocje książek, zasiadanie w jury konkursów, wystawy i nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego – to wszystko składa się na codzienną pracę wokół dziedzictwa po Kapuścińskim.
Kiedy żył była jego łącznikiem ze światem i „cerberem”, pierwszą czytelniczką i korektorką. To powodowało, że czuł się bezpiecznie, mógł pisać, a to było sensem jego życia – bez pisania czuł, że jest nic niewart. Ona o jego podróżach wiedziała tyle, ile napisał. Nie opowiadał, bo twierdził, że jak wszystko opowie, nie zostanie mu nic do opisania. Kibicowała i przeżywała jego pisanie równie mocno jak on. Do dziś zna na pamięć pierwszą stronę „Hebanu”, której stworzenie wiązało się z całodzienną męką nad pierwszym zdaniem…
Słynna pracownia Ryszarda Kapuścińskiego powstała pod jego nieobecność w nowo zakupionym mieszkaniu. Kiedy wyjechał do Rosji, w trakcie Pieriestrojki, by później napisać "Imperium" jego żona wszystkim się zajęła. Przez kilka miesięcy zorganizowała strych tak, że kiedy wrócił, zachwycił się. Do dziś pracownia Ryszarda Kapuścińskiego stoi nietknięta. Wszystkie książki, długopisy, które kolekcjonował i karteczki z cytatami są na swoim miejscu. Łącznie z fragmentem telegramu od Wisławy Szymborskiej: "Panie Ryszardzie, piję za Pana zdrowie!"
Mała-wielka codzienność
- Mam świetną żonę i wstyd by mi było okazać się przy niej idiotą – mówi Andrzej Stasiuk w jednym z wywiadów. A mówi o niej niewiele, choć wywiadów z pisarzem w sieci nie brakuje. Zatem tyle ile wiemy, wiemy od nich samych. Dawkują nam swoją prywatność, ale kiedy już coś od nich „wycieknie” okazuje się być miodem dla uszu.
Monika Sznajderman jest żoną jednego z najbardziej cenionych polskich pisarzy współczesnych, Andrzeja Stasiuka. Jest szefową wydawnictwa Czarne i szefową w życiu swojego męża. Stasiuk w jednym z wywiadów przyznaje, że czasem próbuje stwarzać pozory, ale i tak szybko okazuje się, że to Monika jest lepsza w rządzeniu. To rządzenie wynika z zaufania – to ona jest również pierwszą czytelniczką i recenzentką jego książek. Od zawsze powtarza mu „pisz swoje”.
I ratuje go przed zapadaniem się w „samotniczy odjazd”. Czasem odbiera za niego telefony i dba, by zachował łączność ze światem. Są szczęśliwi nie potrzebują słów i deklaracji, by to wiedzieć. Po prostu – z ulgą wracają do swojego towarzystwa, gdy długo się nie widzą lub gdy się wynudzą w innym towarzystwie.
Ich codzienność przesiąknięta jest literaturą, miłość do słowa pisanego to kolejny z gatunków tego uczucia, który ich łączy. On prawie wszystko co robi, robi ze świadomością, że ona będzie miała z tym kontakt. Wykorzystuje to, by jej zaimponować. „Opanowałem trudną sztukę eseju. Ja, prostaczek z Beskidu Niskiego, napisałem Tekturowy samolot, stricte intelektualną rzecz, po to, by zaimponować Monice. Pisałem w okresie wyjątkowego ożywienia intelektualnego. Monika pracowała wtedy nad doktoratem z tej swojej antropologii. Mieszkaliśmy w Czarnem, w chałupie bez prądu i całymi dniami, tygodniami mówiliśmy tylko o eseistyce antropologicznej.” – opowiada pisarz w jednym z wywiadów.
Bo Czarne to nie tylko nazwa ich wydawnictwa, to również nazwa wioski, w której mieszkają. Długo nie myśleli o zarabianiu pieniędzy, żyli w, jak to określają, „malowniczej nędzy”. Ich wspomnienia z tego okresu są naprawdę bardzo romantyczne, jakby całkiem niemożliwe do zrealizowania. On pisał, ona kazała mu nie martwić się o budżet. Ta nędza była niewygodą, ale też smakiem ich życia.
Opłaciło się. Stasiuk pisze nagradzane powieści, Sznajderman wpadła na genialny w swej prostocie pomysł, by samemu wydawać to, co pisze mąż. Dziś to jedno z najważniejszych wydawnictw na rynku, które cieszy się dobrą sławą – szefowa ma oko do doskonałych reportaży, wiele z nich zostało nominowanych do nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, która choć młoda, szybko zyskała renomę.
Opłaciło się też w innym sensie. Bo mimo upływu lat i zmieniającej się rzeczywistości, związek Andrzeja Stasiuka z Moniką Sznajderman, na podstawie krótkich zdań, jakie można od nich wyciągnąć, wydaje się bardzo udany, żywy i romantyczny. Bo ilu mężczyzn po ponad 20. latach z jedną kobietą potrafi powiedzieć, że nie nudziło się ze swoją żoną ani przez chwilę? I cały czas ich związek go inspiruje. I że codziennie rano on jest ciekaw co ona powie. Że jest w nim ciekawość jej myśli. „Jak gdzieś jadę i jej nie ma obok w samochodzie, to się czuję niepełny. Nie mam komu powiedzieć o tym, jak jest, co widzę. Bez niej jestem jak czegoś ćwierć albo pół”...?
napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl