Robisz parapetówkę w nowym M2. Omiatasz spojrzeniem swoje cztery kąty i czujesz dumę. Jak tu schludnie, jak oryginalnie i przytulnie. Szare ściany i meble z Ikei ociepliłaś fikuśnymi poduszkami z Zary Home, modnymi kaktusami i pracą rąk własnych – stolikiem na kawę z palet pomalowanym białą bejcą. Nie możesz się już doczekać aż przyjdą znajomi, którym opowiesz o tym, że urządzanie mieszkania uświadomiło ci, że chyba minęłaś się z powołaniem.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Mimo że w sklepach z meblami mamy od kilku dobrych lat wybór nieco szerszy niż meblościanka w wersji matowej lub na wysoki połysk, coraz częściej nasze mieszkania wyglądają jak różne strony w jednym katalogu. Mody modami, niekiedy ciężko im nie ulegać. Zwłaszcza jeśli zmiana wyglądu sypialni nie wymaga już rocznego odkładania, tylko kilkuset złotych i wizyty w sieciowym hipermarkecie budowlanym, gdzie znajdziemy i farby i dywany i wkręty do półek. Dziwi jednak nie tyle zamiłowanie do zmieniania i planowania własnej przestrzeni, co fakt, że coraz więcej osób powiela kropka w kropkę popularne wzorce, uważając się jednocześnie za magistrów oryginalności i arbitrów dobrego smaku.
Kamień węgielny pod zmianę w postrzeganiu oryginalności położyło wejście wszystkiego, co zwykliśmy określać mianem „hipsterskiego” do mainstreamu. W latach 40., hipsterami nazywano dzieciaki z amerykańskiej klasy średniej słuchające jazzu. Potem termin na wiele lat zaginął i kojarzony był głównie przez czytelników beatników, żeby odrodzić się około dekady temu w nowej odsłonie. W okolicach 2010 roku nowohipsterski entourage wciąż jeszcze był marginalnym trendem, który jednak coraz częściej pojawiał się w mediach na prawach wielkomiejskiej ciekawostki. Była to postać młodego dorosłego zainteresowanego kulturą alternatywną. Niedbały ubiór czy zarost miały być (o ironio losu!) manifestacją pogardy dla nadążania za trendami. Jako konsumenci ówcześni hipsterzy byli tymi, którzy unikali masowości, elegancji i sztucznego blichtru. To uwidaczniało się oczywiście w ich wyborach. Zarówno tych dotyczących wyglądu, jak i miejsc w których jadali i spędzali czas.
Traf chciał, że wykluwanie się tej quasi-subkultury zbiegło się w czasie z powstawaniem i wzrostem znaczenia platform społecznościowych opartych na obrazach – Instagramu, Pinteresta czy Tumblra. Szybko najpopularniejszą estetyką stała się ta, którą kojarzymy jako hipsterską. W kwestii wystroju wnętrz były to początkowo minimalistyczne, dobrze doświetlone kawiarnie, gdzie nie mogło zabraknąć surowego (lub na takie wyglądającego) drewna, oryginalnych lamp i kulturowych kontekstów (czy to w postaci gramofonu i płyt, niszowych magazynów czy prac lokalnych artystów).
Zaledwie kilka lat później, aspirujący do bycia hipsterami, mogli jadać w identycznie wyglądających knajpach i spać w podobnie urządzonych mieszkaniach airbnb na całym świecie. Od Rygi, przez Dublin po Massachusetts. Bez opuszczania wnętrz tych przybytków stylu, ciężko byłby się zorientować, w której części świata się znajdują. Wraz z dominacją estetyki określanej jako hipsterska przesunęło się też rozumienie słowa „lokalny”. W trendsetterskich klubokawiarniach lokalnym produktem będzie raczej wegański baton słodzony stewią i wypiekany przez kolektyw zaprzyjaźnionych absolwentek ASP, niż tradycyjne ciasto z regionu pełne niemodnego cukru.
Szybko chodzić do miejsc tego rodzaju zapragnęli nie tylko poławiacze trendów, ale i całkiem zwyczajni przedstawiciele pokolenia, którym mignęło ładne zdjęcie na portalu społecznościowym. Kiedy już na dobre rozmiłowaliśmy się w idei common table i białych ścianach, zapragnęliśmy przenieść ten klimat do swoich domów. Z odsieczą przybyła niezawodna Ikea.
Łatka oryginalności mimo upływu lat trzyma się tej estetyki mocno. Tak jak barok ma w naszych głowach przypisany przymiotnik „bogaty”, tak miejski minimalizm z ocieplającymi wstawkami funkcjonuje jak styl „oryginalny”. I to mimo że już dawno nie ma z oryginalnością nic wspólnego. Jeszcze 20 lat temu gust uchodzący za niesztampowy wymagał wypracowania. Karmiły go albumy z holenderskim malarstwem, wnętrza podpatrzone we wczesnych filmach Almodóvara i kurpiowskie kilimy podwędzone prababci.
Internet uświęcił kolektywne poczucie estetyki na bajkowych fotografiach. A tanie chińskie meble, których po skręceniu nie ma co próbować rozmontowywać, dały nam złudzenie, że mieszkamy tak samo, jak znana aktorka czy nowojorska blogerka. Ma to oczywiście swoje dobre strony. Nauczyliśmy się ograniczać niemodny obecnie (ale i niepraktyczny) nadmiar przedmiotów, unikać rzeczy, których główną funkcją jest podkreślanie statusu materialnego mieszkańców (choćby kryształy czy pozłacane ramy). A także jak zaaranżować małą przestrzeń, albo że dodatki można zrobić niemal ze wszystkiego. Tyle, że mimo tych umiejętności, ulegamy bez chwili namysłu przemożnemu pragnieniu dołączenia do elitarnego grona osób, które posiadają w domu to, czego wartość została pokwitowana milionami hajpów, lajków i wirtualnych serduszek.
Hipsterska estetyka, w swoich założeniach odcina się od udawania. Restauracja, ale i mieszkanie, nie powinny być urządzone jak pałac, skoro w pałacu się nie znajdują. Tyle, że po kilku latach wyśmiewanie się z aspiracji bycia „Paryżem w Warszawie” trend zjadł własny ogon. Zamiast nieautentycznego stylu, mamy globalną wioskę. Być może nasza globalna wioskowość nie jest czymś, czego należy się wstydzić jak niesławnej meblościanki i tureckiego dywanu.
Dzięki takiej estetyce możemy pracować i odpoczywać na całym świecie, czując się jak w domu. Wchodząc do kawiarni w Amsterdamie od progu jesteśmy zadomowieni. Wiemy, że dostaniemy tu świetną kawę, zdrowe przekąski, szybkie wifi i muzykę, której sami słuchamy. Ciężko określić czy to kolektywna strefa komfortu, czy może raczej kolejna bariera społeczna. Czy zamykanie się w twierdzach modnych kawiarni nie jest odcinanie się od tej części społeczeństwa, która z różnych powodów nie podłapała tej estetyki i związanego z nią stylu życia. Może uciekamy od prawdziwej lokalności, spotkania i poznania drugiego człowieka, który wcale nie musi być „taki jak my”.
Wróćmy jednak do tego, jak kanon wizualny przekłada się na to, jak mieszkamy. Dodatki w wielkomiejskim lokum to odrębna historia. Można je w zasadzie porównać do zainteresowań kogoś, kto postanowił uchodzić za hipster. Kolega, który od 4 lat nie zadał sobie trudu przeczytania instrukcji obsługi własnej lustrzanki, nie kupuje nagle analogowego aparatu, bo olśniło go, że kocha fotografię. Podobnie jest z dodatkami w modnych wnętrzach. Starocie nigdy nie pociągały ich mieszkańców, ale ci wybierają się na Koło po wazon i paterę, bo podpatrzyli, że to gorący trend. Jeśli widzą w magazynie wnętrzarskim dodatki w kształcie ananasów, nie traktują ich jako przykładu absurdalnych przedmiotów, które ożywią przestrzeń, ale raczej jako coś, co muszą powielić u siebie, bo „jest fajne”.
W domu większość czasu spędzamy sami lub z najbliższymi. Powinniśmy w nim ładować akumulatory, odpoczywać i czuć się jak u siebie. Ciężko jednak powiedzieć czyja jest przestrzeń, której wygląd zna i rozpoznaje setki tysięcy ludzi. Pozbawiona osobistych akcentów, ale za to z pastelowymi ścianami, lampkami choinkowymi w bawełnianych kulkach i oprawionym w ramę plakatem z napisem „Enjoy the moment”.
Nasze cztery kąty są element naszej tożsamości. Przypomnijcie sobie domy dziadków czy rodziców noszące ślady swoich mieszkańców. I to o wiele bardziej niepodrabialne niż zapach świecy Yankee Candle „Puszyste ręczniki” i ułożone kolorystycznie, za radą stylistki wnętrz z Vogue Home, książki. Miejsce kompletu wypoczynkowego Mieszko niepostrzeżenie zostało zajęte przez sofę z serii Norsborg, a lakierowana boazeria przez odcienie gołębiej szarości. I rzeczywiście, salon wygląda teraz schludnie, ładnie i nowocześnie. Problem polega na tym, że nie wystarczy nam zadowolenie z nowości, rościmy sobie prawo do dumy z domniemanej oryginalności, zapominając co znaczyło niegdyś to słowo.