Food Port nad Wisłą dostarcza pożywienia weekendowym imprezowiczom i plażowiczom.
Food Port nad Wisłą dostarcza pożywienia weekendowym imprezowiczom i plażowiczom. Fot. Maciej Stanik

Poza Krakowem, którego mieszkańcom street food kojarzył się dobrze, ale też swojsko, za sprawą kultowych kiełbasek spod hali targowej, Polacy podchodzili do jedzenia na kółkach raczej z dystansem. Nie tylko dlatego, że zapiekanki z serem i z pieczarkami nie należą do zbyt wyszukanych potraw. Baliśmy się braku higieny i powracającej w miejskich legendach „wkładki mięsnej z gołębia”. Dzisiejsze food trucki to raczej realizacja idei „gotowanie na oczach klienta” niż ukradkowe zdrapywanie nalotu z sera na zapleczu, słowem nie ma się czego obawiać.

REKLAMA
Nowa moda czy sposób jedzenia?
Kiedy trzy lata temu w Warszawie odbywał się pierwszy festiwal food trucków, wiele osób wzruszało ramionami, śmiejąc się, że to jedna z głupszych kulinarnych mód i że podawane tam jedzenie nie różni się przecież smakiem od tego, które można dostać w lokalnych knajpach. Tyle, że nie o samo jedzenie tu chodzi. Food trucki pojawiają się wszędzie tam, gdzie jest dużo ludzi, a nie ma infrastruktury gastronomicznej (miasto bardzo pilnuje, żeby auta z jedzeniem, nie robiły konkurencji płacącym często niebotyczne czynsze restauratorom). Zgodnie z uczynkami miłosierdzia karmią głodnych, poją spragnionych, a dodatkowo aranżują tymczasowo przestrzeń i angażują społeczność. To co, że frytki belgijskie mamy w trzech okienkach w pobliżu Centrum? Ich smak o wschodzie słońca nad Wisłą czy o zachodzie na Open'erze to zupełnie inna para kaloszy, nawet jeśli ziemniak ten sam. Dziś food trucki to poważna gałąź gastrobiznesu, która choć grupuje się i przelicza swoje szeregi głównie wiosną i latem, nie ma już łatki sezonowego trendu.
logo
Żarcie na kółkach na warszawskim Stadionie Syrenki fot. Maciej Stanik
W Polsce ceny jedzenia z food trucków nie różnią się znacząco od tych proponowanych w knajpach serwujących analogiczne potrawy. Po pierwsze dlatego, że po prostu mogą. Ich klientela to często nie tyle przypadkowe osoby poszukujące obiadu, co spragnieni nowinek miejscy „followersi”. Z drugiej strony inwestycja kilkudziesięciu czy nawet kilkuset tysięcy w specjalny wóz musi się przecież jakoś zwrócić. Właściciele mówią, że żeby na food truckach w Polsce zarabiać, trzeba regularnie pojawiać się na zlotach i festiwalach, na których niekiedy zdarza im się karmić nawet po kilka tysięcy osób. Poza weekendowy i poza eventowy utarg to po prostu pokrycie kosztów utrzymania wozów i zakupu składników. W zeszłym roku największą popularnością cieszyła się food truckowa kuchnia meksykańska, którą ciężko zjeść w Polsce poza restauracjami z wyższej półki. Obsługa wozów wskazuje, że w tym roku główny trend to handrolle, czyli nie pokrojona na kawałki rolka sushi, którą gryzie się jak batonik. To idealna przekąska do jedzenia w ruchu w gorący dzień. Jest pożywna, ale nie zapychająca, a przy tym poręczna i serwowana na zimno.
logo
Menu jednego ze stołecznych food trucków fot. Maciej Stanik
logo
Azjatycka wołowina z grillowanymi warzywami w świeżej bułce paluchu fot. Maciej Stanik
logo
Ogródek warszawskiego Food Portu fot. Maciej Stanik
logo
Sushi fusion prosto z food trucka. Obok tradycyjnych glonów nori i ryżu w rollu znajdziemy między innymi smażony boczek czy ogórek kiszony. Dla odważnych. fot. Maciej Stanik
Co, gdzie, za ile?
Nowy trend zwąchali też co bardziej przedsiębiorczy restauratorzy. W mobilny wóz zainwestowała między innymi Fabryka Frytek z warszawskiej Złotej, pokłosie innej kulinarnej mody sprzed kilku ładnych lat. Trudno się zresztą dziwić, domowe frytki i inne przekąski smażone na głębokim tłuszczu nie tylko są popularnym typem jedzenia ulicznego, ale też zdają się być idealnym daniem do szybkiego przyrządzania w wozie.
Do food trucków przesiadają się jednak też restauratorzy, których ciężko byłoby o to podejrzewać po wizycie w lokalu-matce. Należy do nich między innymi Thaisty z placu Bankowego, które najpierw doczekało się siostrzanego lokalu na Starym Żoliborzu, a od tego sezonu także food trucka nad Wisłą, przy klubokawiarni Plac Zabaw. Za dziesięć złotych możemy zjeść tam wegańskie spring rolle (warzywa i tofu zawinięte w papier ryżowy i podawane z lekkim sosem), tajskie bułeczki z nadzieniem gotowane na parze, a także frytki (serwowane oczywiście z tajskimi sosami). Jeśli wyłuskamy z kieszeni kilkanaście złotych więcej, możemy zjeść zielone lub czerwone curry albo grillowaną karkówkę z sosem tamaryndowym (wszystko serwowane z ryżem).
logo
Grill to to, co Polacy lubią najbardziej. Festiwal Żarcie na kółkach, Standion Syreny, Warszawa fot. Maciej Stanik
logo
Specjałem jednego z food trucków są szaszłyki z grillowanych krewetek fot. Maciej Stanik
„Ludzie wiedzą”
Oczywiście moda na food trucki poskutkowała też wysypem marnych jadłodajni za wcale nie takie marne pieniądze. Za granicą analogiczną tendencję rozwiązywano w dwójnasób – powołując narodowe stowarzyszenia i związki foodtruckerów, które kontrolują jakość produktów serwowanych na zlotach (tak jest np. na największym w Europie evencie tego typu – The Brussels Food Truck Festival), albo tworząc specjalne przestrzenie, w których samochody z jedzeniem mogą stać cały czas, o ile oczywiście do strefy zostaną przyjęte (casus otwartego w tym roku Food Hood w Bukareszcie). W Polsce jesteśmy póki co zdani na opinie braci internautów i obserwowanie kolejek do poszczególnych wozów w myśl sprawdzającej się, jeśli chodzi o gastronomię inną niż kebab na grubym zasady „ludzie wiedzą”.
Zanim pierwsze knajpy z chińskimi pierożkami na parze zyskały popularność, kultowy Parowóz przemierzał już ulice Warszawy i okolic. Po dwóch latach handlu obwoźnego założycielom udało się odłożyć pieniądze na pierwszy stacjonarny lokal. W tym momencie poza pierwotnym Parowozem na kółkach, ich pierożki w dwunastu smakach (polecamy szczególnie jagnięcinę z jagodami acai i ziemniak curry z kokosem) znajdziemy w Grodzisku Mazowieckim i na warszawskiej Woli (ul. Zawiszy 14 lokal 9). Sekret sukcesu? Świeże składniki, właściwy stosunek jakości do ceny i wstrzelenie się z trendem kulinarnym zanim zdążył na dobre rozgościć się w stolicy.
logo
Czerwcowy festiwal food trucków na Stadionie Syreny fot. Maciej Stanik
logo
Nieodłącznym elementem warszawskiego Food Portu są napoje chłodzące fot. Maciej Stanik
Na food truckerską inicjację warto wybrać Food Port otwarty na małym placyku na bulwarze Grzymały-Siedleckiego, tuż przy moście Poniatowskiego, choćby dlatego, że wozy z jedzeniem znajdziemy tam zawsze. I to nie tylko świątek, piątek i niedziela, ale też w poniedziałkowe popołudnie i w sobotę o 3 w nocy (choć kolejki, mimo minimum 4-5 wozów działających na pełnych obrotach są gargantuiczne). Przestrzeń Food Portu jednoczy, w weekend można spotkać tam zarówno babcie z wnuczętami jak i aspirujących hipsterów czy męskich mężczyzn nad stekami i z oczami utkwionymi w transmitowanych tam meczach Euro. Jeśli wybór nad Wisłą jest dla was za mały powinniście śledzić strony i fanpage'e food truckowych kooperatyw jak Food Truck Portal (m.in.baza z polecanymi foodtruckami), Żarcie na kółkach (organizator największych zjazdów tego typu w Polsce) czy darmowa aplikacja My Food Truck, która dostaje nasze położenie i namierza lokale w okolicy.
Idea jedzenia na kółkach zaskoczyła w Polsce też dlatego, że lubimy niezobowiązującą atmosferę, bliską lokalnego festiwalu czy majowego grilla. To oferuje mobilny street food, gdzie serwetki są papierowe, a liczba sztućców niezbędnych do spałaszowania obiadu obraca się w rejestrach zero-jedynkowych. No a poza tym, food trucki to rodzaj przygody kulinarnej na wyciągnięcie ręki. Nie musimy z próbowania kuchni gruzińskiej robić wielkiej wyprawy do kresu nocy. Przychodzimy, patrzymy co jest, bierzemy co się nam podoba i w drogę. To połączenie funkcjonalnej i szybkiej jadłodajni mieszczucha z szansą na znalezienie nowego smaku dla siebie.

Napisz do autorki: helena.lygas@natemat.pl