Dlaczego słowo "hipster" wypowiadamy z pogardą, choć sami staramy się uciec przed modą? Skąd w nas tyle hejtu wobec emo, skoro sami przeżywamy w życiu te same emocje, wokół których oni zbudowali swoją subkulturę? Kim jesteśmy w czasach, w których na większość składają się setki mniejszości? Na te i inne pytania o współczesną kondycję kultury odpowiada Bartek Chaciński, dziennikarz i publicysta, autor książek "Wyż nisz", "Totalnego" i "Wypasionego słownika najmłodszej polszczyzny".
Na początku książki „Wyż nisz” pisze Pan, że jest „niezbyt hipsterskim blogerem, pokoleniowym grunge'owcem z odrobiną alterglobalizmu pod czerwono-żółto-zieloną czapką“ itd. Czy faktycznie w każdym z nas jest cząstka każdej subkultury?
To, co chciałem przekazać pisząc „Wyż nisz” to, że dziś nie jesteśmy skłonni podpisywać się pod jednym hasłem, czy deklarować zaangażowanie w jeden nurt. Jesteśmy zestawami różnych zainteresowań i pasji, różnie się identyfikujemy z poszczególnymi dziedzinami życia, rożnie definiują nas nasze zainteresowania muzyczne, modowe, filmowe, czy kulinarne. W każdej z tych dziedzin próbujemy się odnaleźć, co daje efekt nieetykietowalnej mieszanki.
Czyli choć jest w nas wiele subkultur, tak naprawdę nie należymy do żadnej?
Subkultura wymaga poświęceń. Przede wszystkim wspomnianego podpisania się pod konkretnym zestawem poglądów. Tak to definiowało się w latach 60. i w czasach subkultur hipisowskich. Obecnie wolimy „lajkować” pojedyncze posty z różnych dziedzin niż konsekwentnie pójść za jednym hasłem. Jesteśmy skoncentrowani na swoim wizerunku i kreujemy go bardzo ostrożnie. Chcemy go kontrolować i nie robić nic, czego moglibyśmy się za parę lat wstydzić. Staramy się unikać błędów. Kiedyś byłem progrokowcem i o ile nie wstyd mi, że słuchałem progresywnego rocka, to trochę wstydzę się tego, że opowiadałem się za tym nurtem w całości, identyfikowałem się z tą wizją w 100%. Myślę, że gdybym dziś miał 20 lat byłbym ostrożniejszy, bo budowałbym swój wizerunek, a nie szukał jednej grupy, z którą mógłbym się zidentyfikować.
Dlaczego?
Bo dziś nie ma w nas buntu, który pozwoliłby na tę identyfikację. Moją najświeższą obserwacją jest wniosek, że dziś nawet małe dzieci i nastolatki nie buntują się, nawet przeciwko rodzicom.
Jeździsz skuterem w stylu retro? Jesteś neomodsem!
Neomodsi to grupy, które fascynują się starą brytyjską subkulturą modsów, z jej symbolami i ulubionymi przedmiotami – na przykład skuterami. W Polsce wpisywał się w nią – poprzez te skutery - Sidney Polak.
Na przykładzie modsów można pokazać cykl powracających mód – trwa on ok. 20 lat od dzieciństwa do dorosłości. Sięgamy po to, co fascynowało nas za młodych lat, wycieramy z kurzu i dajemy drugie życie. Czasem robimy to również bezwiednie, kultura zapisuje się w naszej wspólnej pamięci. Doskonałym tego przykładem jest serial „Stranger Things” zrealizowany w tym roku przez bardzo młodych ludzi. Jest on tak bardzo zanurzony w stylistyce lat 80., że można go potraktować jak bezpośrednie odwzorowanie tamtych czasów, mimo że jego twórcy nie mają prawa ich pamiętać. Dziś młodzi ludzie odbierają całość udokumentowanej audiowizualnie kultury. Dostają ją jako przestrzeń do dowolnego wykopywania inspiracji.
Z czego może wynikać nasz brak buntu?
Przede wszystkim z tego, że nie mamy się przeciwko czemu buntować. Rewolucja seksualna i obyczajowa, która miała miejsce w latach 60., oficjalnie nie przeszła przez Polskę, a jednak się w niej dokonała. Nawet skrajni konserwatyści przyswoili z niej pewne rzeczy. Być może nie zdają sobie z tego sprawy, a na pewno o tym głośno nie mówią, ale te zmiany widać. Zmienił się chociażby stosunek do trwałości związku między kobietą a mężczyzną. Konserwatyści w Polsce masowo korzystają z rozwodów kościelnych, to jest dla nich forma przyznania, że związek nie jest czymś tak trwałym i świętym jak się wydawało. Mówiąc najogólniej, ta przemiana się dokonała, mimo że jest niewidoczna. Może nie na poziomie całego społeczeństwa, bo Polska wciąż pozostaje dość konserwatywnym krajem, ale na poziomie jednostek widać to jak na dłoni. Efektem rewolucji lat 60. jest też zmiana podejścia do wychowywania dzieci. Nawiązujemy partnerskie, a nie hierarchiczne relacje ze swoimi dziećmi, więc i one nie mają powodu, by się buntować przeciwko nam. Ponadto, dzięki temu, że rodzice pokazują dziś dzieciom swoje płyty, filmy i wspomnienia z młodości, przepaść pokoleniowa się zmniejsza.
Myśli Pan, że brak buntu może dzieciom jakoś szkodzić?
Osobiście obserwuję to zjawisko z pewnym przestrachem, ale i fascynacją. Bunt jest częścią dorastania i jeśli ten etap zostanie pominięty, prawdopodobnie wróci ze zdwojoną siłą, może nawet w formie aberracyjnej. Bunt i trudne doświadczenia to trening przed dorosłością.
Nasuwa się cytat z piosenki Marii Peszek: „Gdyby była wojna byłabym spokojna”...
Maria Peszek to wyjątkowy przykład, bo jednocześnie jest bardzo zbuntowana i nie jest wcale. Nie jest zaangażowana w jeden konkretny wymiar opowiedzenia się po którejś stronie walki politycznej, czy sporów społecznych. Natomiast w swoich tekstach buntuje się bardzo. Chociaż, gdyby faktycznie była wojna to nie wiem czy ktokolwiek byłby spokojny...
Myślę, że chodzi o inny rodzaj spokoju. Widocznie Marii Peszek, tak jak całemu mojemu pokoleniu, doskwiera tzw. nieznośna lekkość bytu.
Coś w tym jest. Być może tego buntu nie szukamy tam, gdzie trzeba. Przywykliśmy do tego, by szukać powodów do buntu w sferach dotyczących wolności, wyswobodzenia obyczajów. Dotąd buntowaliśmy się przeciwko wojnie, przeciwko militaryzacji. Mam wrażenie, że teraz jest odwrotnie. Fakt, że nie mamy się przeciwko czemu buntować powoduje, że wyzwala się w młodych ludziach chęć do opowiedzenia się za konkretną ideą, stąd tak duże pokłady energii skrajnie prawicowej. Chcą konfliktu i ograniczeń, dlatego, że my – ich rodzice, dążyliśmy do swobody.
Czy ten bunt może wynikać również z tego, że nie za bardzo wiadomo co z tą swobodą zrobić? Oprócz tego, że nie ma zagrożeń, to nie ma też żadnych granic i myśli przewodniej.
Tak, to na pewno jest problem i polega on również na tym, że nasze życiowe wybory stają się wyborami nieograniczonymi. Nasze poglądy w latach 60. i 70. tworzyło środowisko ludzi, których poznawaliśmy na swojej drodze. To była grupa ograniczona, związana z naszą ścieżką edukacji, z naszą rodziną, miejscem zamieszkania. Dlatego nasze życiowe wybory ściśle wiązały się z naszym środowiskiem i otoczeniem. Jeśli ktoś dorastał w Kalifornii to jego szanse, żeby stać się hipisem, skejterem albo punkowcem były większe niż w innych miejscach na świecie. Natomiast teraz różnorodność impulsów, które do nas docierają i nas kształtują jest tak olbrzymia, że ludzie mają prawo czuć się bombardowani, mogą chcieć się przed nią chować, nawet w sposób nieuświadomiony. Mam na myśli życie w sieci i mediach społecznościowych, które nie ograniczają nas w żaden sposób. Jakiś wpływ mają oczywiście algorytmy - ja jako 40-parolatek jestem karmiony przez internet od ponad 20 lat, więc prawdopodobnie dostaję mniej więcej to, co do tej pory chciałem w nim znaleźć. Natomiast ktoś, kto dopiero wchodzi w ten świat nie ma przewodnika, nie jest prowadzony, nie ma na kim polegać, ma wielki problem. Świat tak szerokiego wyboru może być utrapieniem.
Uważasz, że biura podróży są dla nudziarzy i na wakacje pakujesz się w plecak? Jesteś backpackerem!
Backpackerzy prócz tego, że zamiast eleganckiej walizki na kółkach wybierają plecak, zatrzymują się w młodzieżowych hostelach, a swoje podróże planują sami, traktując z pogardą gotowe scenariusze z biur podróży. W dobie serwisów takich jak booking.com zjawisko to zaczęło zanikać - w hostelach zatrzymują się absolutnie wszyscy. Dlatego mam wrażenie, że świetlane czasy tej subkultury minęły wraz z końcem lat 90.
Czy to utrapienie jest przyczyną ucieczki od podpisywania się pod jednym zestawem poglądów i tym samym znikania subkultur?
Też, ale jest coś jeszcze. Cała energia, która wpływała na kształtowanie się subkultur i zasilała je, została skanalizowana przez rynek i przyczyniła się do powstania kultury fanowskiej, którą dziś tworzymy wszyscy. Oglądamy seriale, filmy, jesteśmy fanami różnych superbohaterów, postaci medialnych, autorów książek, czy konkretnych gatunków. Zamiast identyfikować się z jedną subkulturą, określa nas to, co czytamy i oglądamy, co lubimy. A taki nurt kończy niczym innym, jak zakupami. Kupujemy drogą serię serialu na DVD, po to, by kupować kolejne i kolejne, dokupujemy gadżety, komiksy, koszulki. Być fanem to piękna sprawa, ale nie ma się co oszukiwać – wszystko kończy się zakupem konkretnej zabawki, a producenci robią wszystko, by nas w tych wyborach upewniać i w kulturze fanowskiej zakorzeniać. Ciekawym przykładem tego, jak subkultury dziś skupiają wokół siebie korporacje, jest zjawisko geeków. Geek – jak zwrócił mi uwagę Michał Radomił Wiśniewski w audycji radiowej – to kapitalistyczny konstrukt, należy do rdzenia odbiorców popkultury, którzy lansują marki poprzez swoje wybory. Rynek bardzo dobrze sobie radzi ze spieniężaniem naszych subkulturowych wyborów. Od czasu „Wyżu nisz” bardzo się to rozwinęło (pierwsze wydanie pojawiło się w 2010 roku – przyp. red.).
Przed laty uznał Pan również blogerów za subkulturę. Wygląda na to, że to idealny przykład przejęcia subkultury przez rynek – dziś bloger to zawód, coraz zwyczajniejsza forma zarabiania pieniędzy, biznes, któremu niewiele z subkultury zostało.
Blogerzy wyszli z niszy nawet podwójnie. Po pierwsze wyszli, bo się sprofesjonalizowali, ale też zmieniło się podejście do blogowania. Wtedy kiedy pisałem „Wyż nisz” blogi były formą dzienników, wspomnień z dnia i impresji na temat życia. To była w Polsce grupa tak wąska, że mogła się bez większych przeszkód spotkać! Drugie wyjście z niszy to przełożenie środka ciężkości – kiedyś pasją było blogowanie samo w sobie, dziś jednak ważniejsze jest to, o czym się bloguje.
Od tamtego momentu zmienił się również wizerunek hipstera. Pisał Pan, że pierwotnie hipsterzy to była grupa ludzi, która sprzeciwiała się modowym trendom, a kultury dla siebie szukali w offie, zamiast w mainstreamie. Mam wrażenie, że taką postawę dziś prezentuje znakomita większość z nas...
Rzeczywiście ruch hipsterski – o ile można go nazwać ruchem - na samym początku swego istnienia był ruchem ucieczkowym. Chodziło przede wszystkim o sprzeciw wobec spieniężaniu idei. Kilkanaście lat temu w Stanach grupa ludzi zaczęła się prowokacyjnie ubierać niechlujnie i z dumą nosić to, co wówczas było symbolem największej tandety. Hipsterzy zapuścili brody z buntu przeciwko wymuskaniu, a dziś dzięki temu zaraz wróciły zakłady golibrodów. Mam wrażenie, że wszystkie atrybuty i cechy hipstera były sposobem ucieczki od świata mody. Paradoksalnie, w ekspresowym tempie hipsterstwo stało się jakimś spieniężalnym trendem. Sami na sobie przetestowali jak szybko można sprzedać świeże zjawisko. Nawet jeśli jest ono antymodowe. I tak oto hipsterzy stali się karykaturą samych siebie, a słowo „hipsterski” zamiennikiem słowa „modny”. Z kolei faktycznie sam trend szukania czegoś dla siebie w offie jest bardzo powszechny i aktualny. I moim zdaniem on przetrwa. Dopóki będzie do znalezienia ostatnia winylowa płyta, dopóki na dnie szafy naszej babci będzie leżała ostatnia spódnica, dopóki na półkach stoją zapomniane książki, ten ruch będzie trwał.
To skoro wszyscy jesteśmy hipsterami w pierwotnym tego słowa znaczeniu, skąd tyle hejtu wobec tej subkultury? Odkąd pamiętam wyśmiewa się ich za wygląd, a słowo „hipsterski” wypowiada się z przekąsem...
Proszę zauważyć, że słowo „modny” też może nieść w sobie sarkazm. Słowa określające kogoś kto w naszym mniemaniu stara się nadążać za trendami stają się słowami pogardy. Choć czasem prócz pogardy, zawierają w sobie również element podziwu. Kontestujemy to, bo my tacy nie jesteśmy.
Czyli jesteśmy zawistni.
Tak, zazdrościmy, bo nie stać nas na tak radykalny ruch jak zapuszczenie wąsów, choć nam się to podoba. Słowo „hipster” od samego początku było etykietą. Sami hipsterzy nie nazywali siebie w ten sposób, to inni dali im nazwę. I dlatego ruch ten nabrał od razu pejoratywnego charakteru. Pod tym względem podobną subkulturą jest emo. Swoim wyglądem nawiązywali do kultury gotyckiej, gustem muzycznym – do punka – a jednocześnie byli karykaturą tych zjawisk. Emo też funkcjonuje jako etykieta i też jako sposób naśmiewania się z innych. Odbierano ich jako lansujących się na depresję i pławiących w cierpieniach ludzi o kiepskim poczuciu estetyki - przez czarne, opadające na oczy grzywki. A tak naprawdę chodziło pewnie o wyrażanie w dość mroczny sposób skomplikowanych i równie mrocznych stanów emocjonalnych.
Masz niezłe głośniki i chodzisz na koncerty? Jesteś audiofilem!
Można odnieść wrażenie, że dziś bycie audiofilem ogranicza się do chęci słuchania muzyki w przyzwoitych warunkach. Bo choć dostęp do muzyki jest ogromny to sposób jej słuchania dziś jest gorszy niż w czasach powojennych. Wystarczają nam zestawy słuchawkowe, które dostajemy w gratisie z telefonem, albo głośnik tabletu czy laptopa, co nie ma nic wspólnego z odsłuchami hi-fi. Kiedyś na jakość dźwięku zwracano uwagę obsesyjnie. Poza tym mamy złe nawyki. Muzykę traktujemy jak tło, nie jak cokolwiek wartego wyłącznej uwagi. Dlatego aby być audiofilem trzeba słuchać muzyki dla wartości brzmieniowych.
Jednak dostępność robi swoje i ostatecznie dziś prawdziwych audiofilów jest więcej niż kiedyś, tylko ich... nie widać. Kiedyś obok 100 audiofilów było 200 osób, które słuchały muzyki pobieżnie, a dziś 200 audiofilów otacza 2 mln osób, które słuchają muzyki pobieżnie i byle jak. W latach 90. kiedy do Polski przyjeżdżała niszowa kapela z Wielkiej Brytanii dochodziło do tak żenujących sytuacji, że na koncercie pojawiało się kilka osób. Dziś nawet jeśli zespół jest nieznany ma pełne sale - ludzie się interesują, są ciekawi nowości w gatunku, który lubią.
W takim razie to nie fair, że się z nich nabijamy, bo pod tym względem każdy z nas bywa w życiu emo.
Tak, i nie fair jest również nabijanie się ze współczesnych hipsterów, bo ostatecznie sami gonimy za modą, choć udajemy, że przed nią uciekamy. Kiedyś jak ktoś mieszkał w małej miejscowości, nosił długie włosy i glany, a z jego pokoju słychać było na okrągło ten sam album Metalliki, stawał się z miejsca metalowcem. A gdy wyjeżdżał do dużego miasta okazywało się, że jest tylko pozerem, albo metalowcem początkującym, bo ci prawdziwi mają jeszcze skórzane kurtki, gitary i całą płytotekę w domu. Dziś gość z brodą w małym mieście jest hipsterem, a w dużym jest gościem z brodą, bo hipsterzy wielkomiejscy pewnie jeszcze sami szyją ciuchy, pieką chleb i czytają gazety, których tytułów nikt nie zna.
Czy wszystko to, o czym rozmawiamy, czyli mozaikowość kultury i budowanie jej wokół tego, co już było można podsumować stwierdzeniem, że jest to potwierdzenie definicji postmodernizmu, którą stworzył Zygmunt Bauman? Że wszystko już było, że wszystko zostało powiedziane, namalowane, napisane, narysowane i nakręcone, a nam pozostaje robić z tego kolejne mozaiki?
Tak, wydaje mi się, że ten prąd potwierdza teorię postmodernizmu, której co prawda nie jestem wielkim fanem, ale obserwacje wskazują na to, że Bauman się nie myli. Naszą kulturę nakręcają paradoksy, takie jak ten, że zapoczątkowana przez gejowską mniejszość kultura klubowa po latach została przejęta przez homofobiczny świat dresiarzy. Albo ten, że gra „Doom” najprawdopodobniej miała większy wpływ na generację młodych ludzi niż książki wszystkich noblistów razem wzięte. Nie ma kultury mniejszej, niższej, gorszej. Większość to nic innego, jak zbiór mniejszości. I na poziomie społeczeństwa, i na poziomie jednostki.
napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl