Zofia zaczęła kręcić "Więzi" tuż po maturze, bo marzyła, by dostać się do łódzkiej filmówki. Nie mogła się spodziewać, że opowieść o jej dziadkach szturmem weźmie najważniejsze festiwale na świecie i na dodatek wskoczy na oscarową short-listę. 21-letnia reżyserka opowiedziała mi, jak to jest jeździć po świecie, promując swój pierwszy w życiu film i jak stara się twardo stąpać po ziemi, niezależnie od tego, co dzieje się dokoła niej.
"Więzi” opowiadają historię Zofii i Zdzisława. Są małżeństwem z 45-letnim stażem. Osiem lat temu Zdzisław zostawił Barbarę i zamieszkał z kochanką. Niedawno zdecydował się wrócić do żony. Barbara przyjęła go z powrotem. Jednak powrót do wspólnego życia w jednym mieszkaniu okazuje się być dla małżeństwa trudny. Zdzisław proponuje zorganizowanie jubileuszu ich związku.
Swój film zaczęłaś kręcić w liceum. To chyba bardzo wcześnie.
O tym, że będę zdawać na reżyserię filmową w Łodzi zdecydowałam w drugiej klasie. A żeby tam się dostać, trzeba zrobić film. Wiedziałam, że chcę zrobi film dokumentalny, szukałam tylko pomysłu. Próbowałam wielu tematów i nic mi nie wychodziło…
W pewnym momencie reżyser Grzesiek Zariczny, który był kimś w rodzaju mojego mentora, poradził mi, bym poszukała tematu, który jest mi bliski. W ten sposób trafiłam do swoich dziadków. Poczułam, że znalazłam tam temat na film. Złożyłam więc projekt do Studia Munka, które okazało się na tyle otwarte i odważne, że zaufało licealistce i dało mi pieniądze na produkcję.
Trudno było namówić dziadków do współpracy?
Moi dziadkowi są przyzwyczajeni do tego, że ktoś z rodziny co jakiś czas "coś wymyśla”. Moja mama jest aktorką, a mój tata dramaturgiem i reżyserem teatralnym. Dlatego na początku dziadkowie nie traktowali mojego kręcenia zbyt poważnie. Po prostu przyjechała wnuczka z kamerą, która chce dostać się do szkoły filmowej. A kiedy Studio Munka zdecydowało się na produkcję mojego filmu, dziadkowie po prostu cieszyli się razem ze mną. To był nasz wspólny projekt, bo razem o ten film walczyliśmy.
Ciężar odpowiedzialności poczułam najbardziej podczas montażu, kiedy już miałam nakręcony materiał i trzeba było coś z nim zrobić. Miałam poczucie, że muszę być uczciwa, bo spoczywa na mnie podwójna odpowiedzialność, jako członka rodziny i jako filmowca. Wiedziałam, że dopóki trzymam się takiego naturalnego spojrzenia, jakie mam na swoich bohaterów, czyli spojrzenia wnuczki, która im kibicuje, która ich kocha i która chce opowiedzieć o czasem trudnych emocjach w sposób lekki i z humorem, to wiedziałam, że nie przekroczę granicy
Czy twoi dziadkowie nie czują tremy albo nieśmiałości związanej z tym, że ludzie będą oglądać kawałek historii ich życia?
Myślę, że każdy bohater filmu dokumentalnego czuje taką tremę. Oglądanie siebie na ekranie budzi nieśmiałość. W jej przełamaniu bardzo pomogła reakcja publiczności podczas pierwszego pokazu, na którym moi dziadkowie byli obecni. Publiczność zareagowała bardzo żywo, ciepło, mocno ich wsparła, gratulowała im odwagi, tego, że mają piękny związek. Dla nich to było bardzo ważne. Myślę, że poczuli, że nie są oceniani, ale że dostają wsparcie i faktycznie z tym filmem ludzie się identyfikują. Teraz, gdy tych sukcesów jest coraz więcej, widzą, że było warto i cieszą się z moich sukcesów. To zabawne - film traktują jako mój sukces, a ja traktuję to jako nasz wspólny sukces.
Jak dostać się na krótka listę do Oscara?
Są dwie drogi. Twój film musi być wyświetlany co najmniej przez tydzień w amerykańskich kinach. Albo trzeba dostać jedną z kilkudziesięciu nagród kwalifikujących na ważnych festiwalach na świecie. Ja taką nagrodę, Srebrnego Smoka, dostałam w Krakowie. To był mój pierwszy festiwal filmowy, pierwsza nagroda i od razu kwalifikująca do Oscara! Więc wiedziałam, że mój film jest zgłoszony do Oscara, ale tych filmów jest oczywiście bardzo, bardzo dużo, szansa była mała.
Powiedz, co robiłaś 26 października 2016 roku?
Cóż, doskonale wiedziałam, że ogłoszenie short-listy do Oscara jest 26 października, więc cały dzień tak trochę zerkałam na telefon… a potem zorientowałam się, że jest przecież różnica czasu! I tak koło 23:00 pomyślałam sobie - O matko, przecież oni tam dopiero wstają! Dobra, trudno, mam dosyć. - Bo szanse niby nikłe, ale człowiek cały w nerwach. I poszłam pod prysznic.
Ale kiedy wróciłam z łazienki, zobaczyłam 7 nieodebranych połączeń od mojego chłopaka, któremu kolega wysłał krótką listę. Drżącymi rękami otworzyłam link, obudziłam siostrę, mamę, cały dom. Wszyscy płakali. Takie emocje pamięta się do końca życia.
Trudno było cię złapać. Jeździłaś po świecie, promując film - jak to wyglądało w twoim przypadku?
Najpierw wzięłam udział w festiwalu DOK Leipzig w Lipsku. Nie dość, że to był pierwszy festiwal międzynarodowy dla "Więzi”, to film zdobył tam główną nagrodę Złotego Gołębia, też kwalifikującą do Oscarów. Potem pojechałam do Amsterdamu na festiwal IDFA, z którego wróciliśmy ze Specjalną Nagrodą Jury w konkursie studenckim. A ostatnio byłam w Los Angeles na pokazie filmu dla środowiska hollywoodzkiego, żeby podtrzymywać zainteresowanie filmem, a właściwie żeby je wzniecić, bo nadal nie było premiery filmu w Stanach! W styczniu jedziemy z filmem na Festiwal Sundance, gdzie pokażemy go premierowo. Co, nie ukrywam, bardzo pomaga pod względem kampanii Oscarowej.
Nie masz wrażenia, że to wszystko dzieje się z zawrotną szybkością? Jesteś przygotowana na sławę, jeśli w Dolby Theatre będzie sukces?
To dla mnie niesamowity prezent i dar, że wysiłek mój i całej ekipy został tak bardzo doceniony. Włożyłam w "Więzi” bardzo dużo serca. I cieszę się, że to widać - to jest dla mnie najważniejsze.
Zatem jeśli będzie dalszy sukces, to będzie super. Ale myślę, że nawet wtedy nie będę sławna, bo to jest krótki film dokumentalny, sprawa w końcu niszowa. Dlatego tego, co się dzieje, nie rozpatruję w takich kategoriach. Trzeba twardo stąpać po ziemi, kiedy dzieją się takie piękne rzeczy. I je doceniać.