Święta to czas, kiedy zmuszeni do konfrontacji z najbliższymi, często boleśnie uświadamiamy sobie, jak wiele nas dzieli. Zamiast pielęgnować żal, czasem wystarczy jedno słowo: "przepraszam". Oto trzy historie zwykłych ludzi świadczące o tym, że naprawdę warto powiedzieć je na głos.
Historia zwykłej rodziny Wigilia 1988 roku. Na dworze grudniowa szarówka, sypie śnieg. Jest 8 rano, mieszkanie w bloku z wielkiej płyty. W kuchni starsza kobieta lepi pierogi i surowe pakuje na wynos. Na kolację wigilijną wybiera się do córki, która niedawno urodziła dziecko. Inaczej byłaby sama, bo druga córka wyjechała za granicę, a syn z racji faktu, że jest księdzem, ma na parafii dużo pracy. Ciszę w mieszkaniu przerywa pukanie do drzwi. Dość nieśmiałe, jakby człowiek za drzwiami nie był pewny, czy trafił pod dobry adres. Kobieta otrzepuje ręce z mąki i podchodzi do drzwi. Zagląda przez wizjer. Człowiek po drugiej stronie to mężczyzna w jej wieku. W rękach trzyma kwiaty.
***
Ojciec Basi odszedł wiele lat temu. Odszedł, bo nie był zainteresowany rolą ojca i męża. Wolał pić i wieść życie kawalerskie. - Najbardziej wykańczało nas to, że był nieprzewidywalny. Odchodził i wracał, obiecywał poprawę i znów działo się to samo. Nie było go wtedy, kiedy go potrzebowaliśmy. Fundował nam emocjonalny roller coaster, bo gdy był z nami zachowywał się lepiej niż wzorowo – wspomina Basia. Jej mama wytrzymywała wybryki męża przez wiele lat. - Pewnej Wigilii, tuż przed kolacją, wyszedł z domu pod prozaicznym pretekstem, którego dziś nikt nie pamięta. Od kilku miesięcy było dobrze, więc nikt nie spodziewał się, że w taki dzień ojciec znów wybierze alkohol i towarzystwo innej, obcej kobiety. - Pamiętam, że czekaliśmy na niego przy stole w milczeniu. Mój brat był jeszcze mały, siedział na parapecie i wypatrywał pierwszej gwiazdki. Kiedy Filip krzyknął z radością: "jest!", mama nie wytrzymała i tak, by najmłodszy nie usłyszał co mówi, oznajmiła: "drogie dzieci, dziś ojciec odszedł na zawsze". Wiedzieliśmy co to oznacza. Mama podjęła decyzję, że nigdy więcej nie pozwoli mu zawieść naszych oczekiwań.
Basia miała wtedy kilkanaście lat, rozumiała, że to dobry i jedyny wybór. Jej tato rzeczywiście więcej się nie pojawił. - Przyzwyczailiśmy się, myśleliśmy: czas leczy rany i chcieliśmy wierzyć, że tak właśnie jest. Każde z nas poszło w swoją stronę. Ja wyszłam za mąż, a w 88. urodziłam pierwsze dziecko – mówi Basia.
***
Zrobiło jej się gorąco, a serce chciało wyskoczyć z żeber. Mężczyzna czekał przez chwilę, po czym zapukał po raz drugi, jeszcze ciszej. Otworzyła. To był jej mąż. - Mama nam wtedy nie powiedziała, że tata wrócił. Nie odwołała planów, by nie rozbudzać naszych nadziei, że córka będzie miała dziadka. Zresztą pewnie i tak bym jej nie uwierzyła... Umówili się, że ona pojedzie, zostawi mu klucze, po kolacji wróci i resztę świąt spędzą razem. Ojciec obiecał, że w pierwsze święto upiecze "swoją szynkę w pomarańczach" - opowiada Basia.
Kobieta wyjechała i wróciła późnym wieczorem, jej męża nie było. Rozczarowanie było znów tak żywe jak za pierwszym razem. Zaczęła płakać, aż usłyszała pukanie do drzwi. Bez namysłu je otworzyła, w progu stał syn, ten sam, który wiele lat temu wypatrywał pierwszej gwiazdki. "Mamo, znalazłem tatę" – powiedział.
Podczas wizyty w miejskim szpitalu, w którym Filip udzielał ostatniego namaszczenia, towarzyszący mu proboszcz zwrócił uwagę na nazwisko pacjenta leżącego obok. "Spójrz, czy to nie twoja rodzina?" - zapytał. Brat Basi był w szoku. Nigdy nie poznał szczegółów historii jego rodziców, ojca nie było i już, ledwo przypomniał sobie jego twarz z bardzo wczesnego dzieciństwa. Okazało się, że ojciec Basi i Filipa został potrącony, gdy przechodził przez ulicę. Filip namówił matkę na wizytę w szpitalu. - Mama była pewna, że ojciec znów odszedł. Że wrócił, bo miał długi albo został bez dachu nad głową, ale wspólne święta mu się jednak nie uśmiechały. Poszła tam chyba tylko dla Filipa, oraz z obawy, że to mogło być ich ostatnie spotkanie. Na miejscu usłyszała tylko, że wszystko będzie dobrze i że ojciec miał przy sobie siatkę pełną pomarańczy i mięsa.
Historia pewnego pastora
- Moja mama żyła przez lata z mężczyzną, moim ojczymem, który nigdy nie traktował mnie dobrze i nigdy nie odnosił się do mnie inaczej niż wulgarnie. Przez cały ten czas czułem się bardzo samotny i odrzucony, dlatego już jako nastolatek zacząłem szukać wsparcia w Kościele. I znalazłem, z tym że nie był to Kościół katolicki. Gdy moja mama usłyszała, że zmieniam wyznanie, oniemiała. Zawsze była wierzącą katoliczką, to był dla niej prawdziwy cios. Wtedy zostałem całkiem sam – opowiada Mateusz.
Mijały lata. W tym czasie Mateusz został pastorem, ożenił się i został ojcem. - Nie miałem kontaktu ani z mamą, ani jej mężem. Nie widywaliśmy się podczas Świąt, ani na innych ważnych dla mnie rodzinnych uroczystościach. Aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra i powiedziała, że mama zachorowała na raka. Musiałem się z nią zobaczyć – wspomina Mateusz.
Pierwsze ich spotkanie wypadło właśnie w Święta Bożego Narodzenia. - Byłem tak przejęty tą sytuacją, chorobą mamy i faktem, że relacje z ojczymem układają się fatalnie, że postanowiłem za wszelką cenę zażegnać ten konflikt. Podczas gdy łamaliśmy się opłatkiem, po latach kłótni i wzajemnego obrażania się, a później po latach milczenia, zdobyłem się na proste słowa, które brzmiały "kocham cię, tato". Wypowiedziałem je i uciekłem, on nie zareagował w ogóle. Później wiele razy, zazwyczaj w zupełnym milczeniu mijaliśmy się na szpitalnych korytarzach, ponieważ stan mamy się pogarszał. Wiedziałem o tym i coraz bardziej doskwierał mi fakt, że również z nią odkąd zmieniłem wyznanie nie mam dobrych relacji, nie potrafię szczerze rozmawiać.
Wówczas żona Mateusza zaproponowała, by ten napisał do mamy list, w którym wyjaśni dlaczego w życiu podjął takie, a nie inne decyzje. - Tak zrobiłem, i nie dostałem odpowiedzi na ostatnie zadane w liście pytanie – czy mi wybaczy – aż do ostatniego dnia jej życia. Mama na łożu śmierci, gdy zobaczyła mnie, moją żonę i siostrę jak stoimy obok siebie, powiedziała "w końcu wszystkie moje dzieci są razem". To był dla mnie wyraźny sygnał, że przeczytała list i zrozumiała wszystko, co w nim napisałem – opowiada Mateusz.
Kilka dni później odbył się pogrzeb, na którym ojczym zwrócił się do Mateusza "synu". - Mimo że to był dla mnie bardzo smutny dzień, był również dniem ważnym i radosnym, przełomowym, bo dziś z ojczymem spotykamy się każdego roku przy stole wigilijnym, a moją mamę wspominam bez rozżalenia i poczucia winy.
Historia pewnego małżeństwa
- Mąż zostawił mnie, kiedy urodziłam drugie dziecko. Córka miała wtedy dwa miesiące, syn 7 lat. Piotr odszedł do innej kobiety. Serce chciało mi pęknąć, przy życiu utrzymywało mnie tylko wymagające mojej obecności niemowlę. Pamiętam jak karmiłam małą w nocy i płakałam, jak narastało zmęczenie, które powodowało, że moje serce stawało się coraz bardziej z kamienia – opowiada Justyna.
Oficjalnie nie było źle – była na macierzyńskim, rozwód poszedł błyskawicznie, alimenty dostali wysokie. Syn Justyny, Robert uczył się dobrze, nie miał do nikogo żalu, zdawało się, że nie potrzebuje niczyjej pomocy. - Nie myślałam o tym jak sobie dam radę, nie pocieszałam się w myślach, że jest tysiące takich kobiet jak ja, że to nie moja wina. Była we mnie ogromna obojętność. Jeszcze wtedy nie przypuszczałam, że to była reakcja na wielką krzywdę – mówi Justyna.
Rok po odejściu męża poznała mężczyznę. Przez pierwsze miesiące układało im się dobrze, aż do pierwszej sprzeczki. Dziś Justyna nie pamięta nawet o co poszło. - Po prostu wyrzuciłam go z domu i tak samo postąpiłam z każdym kolejnym facetem, którego wpuszczałam do łóżka. A było ich wielu. Mój błąd polegał na tym, że między łóżkiem a życiem nie było granicy. Oni planowali wspólną przyszłość, a ja, choć serce zostawiłam za wysokim murem, pozwalałam im zbliżyć się do dzieci. Jednocześnie bardzo dbałam o to, by Piotr nie miał z nimi kontaktu. Czasem gdy nie układało mi się z którymś z moich kochanków i potrzebowałam się na kimś wyładować, manipulowałam dziećmi by zranić Piotra jeszcze bardziej. W końcu przestał się do nas odzywać – opowiada Justyna.
Pewnego dnia do drzwi Justyny zapukał listonosz i wręczył jej polecony z sądu. Okazało się, że Piotr chce walczyć o dzieci i ma sporo dowodów, że Justyna nie opiekuje się nimi dobrze. - Kiedy dziś pomyślę o tym, że mogłabym je stracić, cierpnie mi skóra. A kiedy pomyślę o swoim zachowaniu jest mi strasznie wstyd. Wtedy oczywiście zareagowałam agresją, jednak przyszedł moment, kiedy po jednej z rozpraw wyszłam tak wykończona psychicznie, że pomyślałam o samobójstwie. Usiadłam na ławce i czułam, że potrzebuję pomocy, a nie mam pojęcia do kogo mogłabym pójść, nikogo obok mnie nie było. Dziećmi decyzją sądu tymczasowo opiekował się Piotr. Wróciłam do domu, wylałam chyba morze łez szukając po szafkach tabletek, które pomogłyby mi się zabić. Po kilku godzinach w takim stanie, usiadłam na parapecie, mieszkałam wtedy na 13. piętrze – mówi Justyna.
Z dołu zauważyła mnie obecna żona mojego byłego męża. Mieszkali wówczas całkiem niedaleko. - Wtargnęła do mojego domu i z autentyczną troską w głosie szarpiąc mnie bezceremonialnie za rękę powiedziała "do czego cię ta nienawiść doprowadziła, dziewczyno..." Pełne litości spojrzenie kobiety, która zabrała mi męża i jej słowa były jak grom, jak olśnienie, to była diagnoza, której mi wtedy brakowało. Wszyscy dookoła widzieli, że robię to, co robię, bo nie potrafię wybaczyć Piotrowi. Dotarło do mnie, że to nie on powinien błagać o przebaczenie, lecz ja, bo przez pielęgnowanie chęci zemsty tracę dzieci i ranię je. Przeprosiłam ich tysiąc razy. Piotr zaufał mi i jeszcze tego samego dnia dzieci znów były ze mną. Do dziś staram się im wynagrodzić swoje postępowanie, choć wiem, że były za małe, by rozumieć co się wtedy ze mną działo i nie żywiły do mnie urazy ani przez chwilę. Z Piotrem i jego drugą żoną żyjemy w pełnej przyjaźni. Jestem im za to bardzo wdzięczna, bo wiem, że tylko dzięki temu, że mi wybaczyli, dziś kiedy to pani opowiadam, dzieci bawią się obok mnie.
Napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl