Znacie inny taki serial, który przyciągałby przed małe ekrany miliony fanów na całym świecie, mimo że jego bohaterowie zostali przemaglowani przez popkulturę już chyba w każdy możliwy sposób? I na dodatek, których losy nie są specjalnie zaskakujące, bo wystarczy zajrzeć do prozy Arthura Conana Doyle’a, by zorientować się, co jest grane? A jednak "Sherlock” w wersji BBC to czar, groza i dowcip w czystej postaci. Nic dziwnego, że fani czekali na niego trzy pełne niepokoju lata.
Było o co drżeć. W końcu Holmes zostawił nas po ostatnim sezonie z krwią na rękach, dziewczyna Watsona okazała się być tajną agentką, a arcywróg sympatycznego detektywa z Baker Street, Jim Moriarty, zapowiedział jakąś grubą akcję nawet po swojej śmierci. Rzekomej śmierci, bo w "Sherlocku” kwestie egzystencjalne są zawsze mocno problematyczne, a fani skonstruowali już niejedną teorię, jakim cudem charyzmatyczny psychopata mógł przeżyć strzał z pistoletu prosto w czaszkę.
Trudno powiedzieć, dlaczego na czwarty sezon czekaliśmy tak długo. Okazało się bowiem, że - przynajmniej w pierwszym odcinku - twórcy postanowili skorzystać z literackiej podkładki i dość wiernie przedstawić wydarzenia z jednego z ciekawszych opowiadań Doyle’a pt. "Sześć popiersi Napoleona”. Z tą różnicą, że serialowy Sherlock Holmes ma do rozwiązania zagadkę podobizn "Napoleona współczesnego”, czyli Margaret Thatcher.
Podobnie, jak w opowiadaniu z początku XX wieku, ktoś podąża śladem gipsowych popiersi, zostawiając za sobą trupy i całą masę wskazówek dla czujnego detektywa. Tym razem w rozwiązywaniu sprawy pomoże mu znany z innego opowiadania Doyle’a pies Toby. Brytyjskim wielbicielom serialu spodobało się to zresztą tak bardzo, że apelują do twórców, by pies na stałe dołączył do obsady filmu.
Od pierwszej minuty akcja goni jak szalona - nie wiadomo, dlaczego, w końcu odcinek trwa aż półtorej godziny! Niemniej ledwie mamy czas, by pośmiać się z uzależnienia Sherlocka od Twittera i jego rosnącej pogardy dla rodu ludzkiego, a już wpadamy w kalejdoskop rozwiązywanych przez detektywa zagadek, przeplatanych przełomowymi wydarzeniami z życia jego wiernego druha.
Niestety, im dalej w las, tym fabuła robi się coraz bardziej chaotyczna i coraz mniej przekonująca, z przypominającą "Jamesa Bonda" w krzywym zwierciadle historią żony Johna, Mary, na czele. Braki rekompensują nieustanne zwroty akcji, ale widz i tak ma wrażenie, że całość jest konstrukcją grubymi nićmi szytą.
Odcinek ratują ci, dla których trwamy przy serialu od 2010 roku, a więc Benedict Cumberbatch w roli Holmesa i Martin Freeman jako John Watson. O ile Sherlock z każdym sezonem robił się coraz bardziej neurotyczny, arogancki i złośliwy, teraz pod tym względem przechodzi samego siebie. Do wcześniejszych czarujących wad i natręctw dochodzi bowiem kolejna - obsesja na punkcie Moriarty'ego.
Watson z kolei przestaje przypominać świętego i wpada w bardzo prozaiczne pułapki wieku średniego, przez co lubi się go trochę bardziej. Tym bardziej szkoda, że w pierwszym odcinku częściej zmienia pieluchy i ewentualnie rzuca pełne wyrzutu spojrzenia wszystkim dookoła, niż bierze udział w prawdziwej akcji.
A co z Moriartym, czyli trzecią najbardziej interesującą kreacją aktorską, stworzoną w serialu? Jeśli tak jak ja czekacie na (kolejny) wielki finał przygotowany przez postać graną przez Andrew Scotta, to niestety musicie uzbroić się w cierpliwość. A ponieważ przed nami jeszcze dwa godzinne odcinki, wyrozumiale wybaczmy niedociągnięcia z tego pierwszego, zakasłajmy rękawy i razem z Sherlockiem szukajmy Czarnej Perły Bogriów. Intuicja podpowiada, że jeszcze do nas powróci, a wraz z nią, Moriarty.