W ostatnich latach disco polo, zazwyczaj ignorowane przez opiniotwórcze media, jako obciachowa muzyka Polski B, zaczęło trafiać na nagłówki coraz częściej. Tyle, że każdy z powodów, dla których o disco polo znów robiło się głośno, udowadniał, że owa „Polska B” nie stanowi już wcale odsetka populacji.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Wielki powrót do medialnego mainstreamu disco polo zaliczyło w 2012. Mieliśmy swoje Euro i mieliśmy pierwszy od dawna hit, który znali wszyscy, nawet sportowcy ekstraklasy. Dziś „Ona tańczy dla mnie” ma na YouTubie bagatela 102 miliony odtworzeń, wynik nieporównywalny z żadną inną kompozycją polskiego wykonawcy.
Dwa lata później disco polo znowu wróciło na tapet za sprawą sukcesu Polo TV, telewizji muzycznej, która w zaledwie trzy lata od powstania, stała się najczęściej oglądanym programem tego typu w Polsce i pozycji leadera do tej pory nie opuściła. Wkrótce zaczęła deklasować nie tylko kanały muzyczne. Z badań przeprowadzonych przez Nielsen Audience Measurement dla portalu Wirtualnemedia.pl. wynika, że Polo TV wiosną ubiegłego roku było stacją oglądaną chętniej niż TVN Style czy nawet Polsat Sport.
W 2015 do kin wszedł film „Disco polo”, debiut Macieja Bochniaka, z gwiazdorską obsadą, pokazujący w przestylizowanej pastiszowej formie disco polo na tle młodego, polskiego kapitalizmu. W związku z premierą filmu w „Hali odlotów” emitowanej na TVP Kultura o disco polo rozmawiali między innymi Ziemowit Szczerek, Maria Szabłowska i wokalistka Tercetu Egzotycznego. Program nosił znamienny tytuł „Przejaw demokracji czy demoralizacji?”.
Gatunek, który jeszcze dwa lata temu funkcjonował w Telewizji Publicznej na prawach kulturoznawczego kuriozum, o którym dyskutuje się w niszowym programie, w tym roku wylądował w prime time’ie w drogiej oprawie. Maryla Rodowicz, weteranka polskich estrad, która współpracowała z takimi legendami polskiej muzyki jak Czesław Niemen czy Agnieszka Osiecka wystąpiła z tuzem disco polo Zenonem Martyniukiem.
Na sylwestrowej scenie w Zakopanem zaśpiewali hit „Przez twe oczy zielone”. Pod sceną bawił się znakomicie prezes Telewizji Polskiej, Jacek Kurski, który nie omieszkał pogratulować Martyniukowi występu. Kurski oznajmił, że czas „skończyć z hipokryzją” i zapewnił leadera zespołu Akcent, że w TVP znajdzie się teraz miejsce i dla disco polo. Być może gwiazdy gatunku będą już wkrótce gościły w telewizji na prawach zupełnie inny niż goście na kanapie Kuby Wojewódzkiego, z których wypada trochę się ponabijać i zapytać czy z grania po wioskach starcza na drogie auta. Tym bardziej, że tegoroczny Sylwester z "Dwójką" pobił rekordy popularności skupiając przed ekranami nawet do 5 milionów telewidzów.
„Nikt nie słucha, a każdy zna/Disco polo, disco polo gra/Nikt nie słucha, a każdy wie/Przy tej muzyce dobrze bawie się” – śpiewa Andre, przedstawicie wiadomego gatunku, w piosence „Disco polo gra”. Czy rzeczywiście jesteśmy Narodem hipokrytów, który oficjalnie deklaruje miłość do Nosowskiej i Queen, a w domowym zaciszu nabija kolejne odsłony Weekendowi i pochlipuje nostalgicznie do Shazzy? Nie wykluczone, że do tego stanu rzeczy przyczynił się w znaczącym stopniu zbiór gadających i piszących głów. Przez kilka ostatnich lat eksperci kształtowali gusta Polaków raczej wywołując poczucie wstydu czy nawet winy, niż zachęcając do spróbowania czegoś innego.
Hasło „disco polo” działa na nas jak dzwonek na psy Pawłowa. Słyszymy je i myślimy odruchowo „wiocha”, „obciach”, „bieda”, „brak wykształcenia”. To hasła nacechowane tak negatywnie, że mało kto chce być z nimi identyfikowany, nawet jeśli nie mieszka w mieście i nie może się pochwalić dyplomem wyższej uczelni.
Muzyka dla lwiej części społeczeństwa ma zastosowanie funkcjonalne, działa jak ścieżka dźwiękowa filmu, towarzysząc momentom z życia. Melodie tworzą rodzaj podkład do naszych myśli i uczuć, a w słowach odnajdujemy swoje uwznioślone (lub wręcz przeciwnie) przeżycia. Wachlarz uczuć z czasem staje się też przeważnie mniej dramatyczny i bardziej zróżnicowany niż repertuar kilku zespołów emo. Inne piosenki cieszą nas, kiedy spędzamy samotny zimowy wieczór, innych słuchamy w sobotni poranek, a jeszcze innych jako podkładu do biegania.
W takim ujęciu w niektórych playlistach powinno się znaleźć miejsce i na disco polo. Być może sylwestrowa noc była właśnie stosownym czasem na „Przez twe oczy zielone”. Rodacy przed telewizorami i pod sceną chcieli po prostu dobrze się bawić, lub przynajmniej popatrzeć na dobrą zabawę innych, a nie poszukiwać sensu życia w wersach ambitnej, lub za taką uchodzącej, wokalistki. Dajemy sobie przyzwolenie na słuchanie w konwencji dowcipu przebojów, które uwielbialiśmy w podstawówce, zachwycamy się brzmiącymi tak samo i mówiącymi zawsze o tym samym kompozycjami bollywood, a disco polo wciąż piecze wielu z nas jak policzek.
We Włoszech katowanie szlagierów takich jak „Lasciate mi cantare” czy „Felicita”, których odpowiednikiem w polskiej kulturze są raczej „Jesteś szalona” i „Majteczki w kropeczki” niż „Śmierć w bikini” czy „Konik na biegunach” nikogo nie dziwi ani nie żenuje. Melodia jest prosta i przyjemna, wujek, stryjenka i sąsiad znają tekst. Nie ma lepszych piosenek na festyny czy rodzinne posiadówy. – Można czytać Miłosza, można chodzić na ambitne filmy, a każdemu z nas jest potrzebna rozrywka – komentował w filmie „Bara bara” popularność disco polo w późnych latach 90. Tomasz Samborski, prowadzący i pomysłodawca polsatowskiego programu „Disco relax".
Przed wojną, a więc także przed upowszechnieniem zjawiska hitu, który znaliby wszyscy, ludzi do wspólnej zabawy zachęcała znajomość kroków tanecznych. Na wsiach, często jeszcze nawet latach 50. tańczono tańce ludowe, które dziś kojarzymy przede wszystkim z nazwy, na miejskich balach głównie modne tańce angielskie. Powszechna w danej warstwie znajomość kroków i skonwencjonalizowanie zabawy sprzyjało zawieraniu znajomości.
Podobnie zdaje się działać disco polo, które pełni funkcje integrujące – prosty tekst po dwóch refrenach będą w stanie powtórzyć nawet osoby, które słyszą go pierwszy raz, fakt, że najczęściej nie jest on zbyt poważny zachęca dodatkowo do wspólnych wygłupów. Trudno wyobrazić sobie wspólne śpiewanie na weselu siostry „Sticks and stones may break my bones/ But chains and whips excite me” („S&M” Rihanny) i to nawet zakładając, że goście znają angielski, będą w stanie wyłapać tekst i go powtórzyć.
W latach 80. i 90. disco polo blisko było zresztą piosenki turystycznej, śpiewanej wszak w celach przede wszystkim integracyjnych. Zespoły Bayer Full i Akcent w swoich początkowych brakach repertuarowych chętnie sięgały po piosenki tradycyjnie kojarzące się z blaskiem ogniska i źle nastrojoną gitarą. „Hej sokoły” i „Ona tańczy dla mnie” łączy fakt, że prawdopodobnie większość Polaków zna ich tekst lepiej niż zagmatwane zwrotki hymnu Polski.
– Receptą na to, żeby piosenka się podobała musi być coś takiego, że o kobiecie śpiewając powinno się zawsze śpiewać o jej pięknych, długich włosach czy o przywiązaniu do rodziny, o tym, że jest miła, czuła i w ogóle wspaniała – mówił w nakręconym w 1996 roku filmie dokumentalnym o disco polo „Bara bara” Sławomir Świerzyński, leader zespołu Bayer Full. I kontynuował: Piosenka natomiast, żeby podobała się mężczyźnie powinna mieć jakiś taki narodowy charakter, trochę ułański, coś tam szabelka, jakieś takie polskie country. Troszeczkę zabarwione i zakropione alkoholem i wtedy jest gwarantowany sukces.
Dwadzieścia lat później określenie recepty na sukces piosenki disco polo jest równie proste, choć samo disco polo zmieniło się nie do poznania. Hit disco polo musi być przede wszystkim chwytliwy. Cechować się zestawieniem słów i muzyki, które sprawia, że utwór zostanie natychmiast zapamiętany i nie będzie mylony z żadnym innym.
To nie jest typ muzyki, której piękno odkrywa się po niewczasie podczas bezsennej nocy ze słuchawkami na uszach. Hitowa kompozycja słyszana po raz pierwszy, powinna zapadać w pamięć tak głęboko, że publiczność bezwolnie będzie nucić utwór przez kilkanaście godzin. Podczas letniego festiwalu disco polo w Ostródzie wykonawcy mogą łatwo sprawdzić, czy oto udało im się dotknąć absolutu i stworzyć hit na miarę „Ruda tańczy jak szalona” (70 mln odtworzeń na YouTubie). Podczas koncertu premier publiczność słyszy kilkanaście nowych kompozycji. Jeśli festiwalowicze nie tylko dadzą się porwać do tańca, ale także zapamiętają refren można przypuszczać, że piosenka chwyci i w sieci.
Disco polo nie jest muzyką iTunesa i Empiku (płyta z najsławniejszymi przebojami zespołu Akcent zajęła dopiero 23 miejsce). O tym, że ich słuchacze nie kupują raczej muzyki wiedzą doskonale sami wykonawcy. Udostępnianie plików muzycznych, aranżacji czy wersji karaoke nie należą wcale do odosobnionych praktyk zespołów disco polo. Głównym źródłem zarobków są w ich przypadku koncerty – Zenon Martyniuk z Akcentem zagrają do końca miesiąca jeszcze osiem razy, od Targów Poznańskich, po klub Fantazja w Jaświłach. Nie jest to bynajmniej plan trasy koncertowej, każdy miesiąc znanych zespołów disco polo wygląda podobnie.
Trudno precyzyjnie ocenić, kiedy zaczęła się era disco polo. Impulsu do nagrywania muzyki rozrywkowej po polsku można dopatrywać się w dźwiękowych kartach pocztowych, które przychodziły do kraju od polonii amerykańskiej. Inspiracje są szerokie - z jednej strony rzewne piosenki o miłości, często adaptacje utworów rosyjskich czy ukraińskich, z drugiej modne rytmy disco i instrumenty elektroniczne w miejsce akustycznych (wszechobecne keyboardowe aranżacje).
Disco polo początkowo funkcjonowało pod niezbyt dobrze oddającą jego charakter nazwą „muzyka chodnikowa”, szybko przyjęło jednak obecną nazwę - kalkę nazwy istniejącego wcześniej gatunku italo disco. W latach 70. zapanowała moda na wakacyjne kurorty, których dyskoteki nie wyludniałyby się do białego rana, najmodniejszą muzyką było natomiast disco. Właściciele włoskich klubów wykoncypowali, że tańsze od sprowadzania oryginalnych płyt będzie wyprodukowanie własnych wersji wielkich hitów, tak powstało italo disco.
Głównymi cechami wczesnego disco polo były jednak chałupnicza produkcja i chęć połączenia swojskości z modnymi elementami muzyki granej na zachodzie Europy. Zdaje się, że za chwytliwymi, choć niekiedy kuriozalnymi tekstami piosenek disco polo z wczesnych lat 90. kryje się nie tyle celowy zabieg mający ułatwić zapamiętanie tekstu, co brak doświadczenia autorów.
Czy disco polo to rzeczywiście koszmar intelektualistów i estetów? A może raczej bolesne przypomnienie o domu rodzinnym, w którym nie było pasteli Witkacego, ani nawet pokaźnej biblioteczki i dziadkach, których bardziej niż kampania wrześniowa interesowały swego czasu zbliżające się wykopki. Zamiast dostrzegać różnice w społeczeństwie, szanować je i akceptować, lubimy patologizować ludzi gorzej wykształconych i uposażonych. Popularność disco polo może być naszą szkołą dystansu do siebie i własnej kultury.
Żenując się disco polo i jego słuchaczami, pozostajemy naskórkowymi, żeby nie powiedzieć prymitywnymi odbiorcami kultury. Disco polo to więcej niż siermiężny beat i głupawy tekst. To kolory polskiego wesela, historia muzyki pozbawionej wytwórni fonograficznych, a także tęsknota za miłością wielką i prostą, beztroską zabawą i wygłupem. Disco polo to muzyka wakacji, grilla i trzech piw, której wykonawcy zawsze podkreślali jej ludyczny charakter. Znamienne jest tu nazwa pierwszego programu jej poświęconego tej muzyce - „Disco relax”.
Dyskusja nad zaniedbywaną misją telewizji publicznej jest bardzo na czasie, modnie jest więc dorzucić swoje trzy grosze i pozałamywać ręce, krygując się przed znajomymi bliższymi i dalszymi. Tyle, że jeśli chwilę się nad tym zastanowić smutniejsze jest chyba jednak to, że ludzie, dla których telewizja państwowa pozostaje jedynym oknem na kulturę, nie mogą tam na co dzień obejrzeć dobrego filmu, który zaczynałby się przed północą. Co z tego, że w Noc Sylwestrową usłyszą kilka piosenek z płyt, które nie miałyby szans nie tylko na gwiazdkę, ale nawet na bycie zrecenzowanymi w żadnych szanującym się dziale kulturalnym.