Gdyby poczucie głębokiej więzi z nieznanym pisarzem lub autorem piosenki miało konkretną nazwę, czy myślelibyśmy wówczas o nim częściej? Czy łatwiej byłoby nam oswoić się z nagłą dotkliwą żałobą po kimś, z kim od lat nie mieliśmy kontaktu, gdybyśmy to niespodziewane uczucie mogli wyrazić jednym słowem? Czy stalibyśmy się wrażliwsi na otoczenie gdyby niezwykła atmosfera opustoszałego miejsca, które zwykle widujemy zatłoczone miała swoje imię?
Meik Wiking, autor książki pt. "Hygge. Klucz do szczęścia" zapewne odpowiedziałby, że tak. Jego zdaniem, choć "słowo samo w sobie nie ma żadnej wartości: hygge działa równie dobrze jak hominess czy gezelligheid" to "z drugiej strony używamy nazw czy określeń po to, żeby uchwycić uczucie przyjemności, ciepła i bycia razem, by nadać mu bardziej określony kształt i z czasem stworzyć pojęcie, które będzie wyróżniać naszą kulturę." Meik Wiking pisze również, że doświadczalibyśmy miłości, gdyby słowo "miłość" nie istniało. "A jak wyglądałby świat, gdyby nie było słowa małżeństwo? Słowa i język kształtują nasze nadzieje i marzenia, a nasze marzenia wpływają na to, jak zachowujemy się dzisiaj" - czytamy dalej w książce "Hygge. Klucz do szczęścia".
Definicja hygge jest tak samo płynna, jak słowa, które znajdujemy w "Słowniku smutków nieokreślonych", autorstwa Johna Koeniga. O ile hygge, po sukcesie książki Meika Wikinga, zaczyna funkcjonować w słowniku całej Europy, a w Danii powtarzane jest wręcz maniakalnie, o tyle wyrazy ze słownika Koeniga nie zdają się przyjmować w żadnym z języków. To paradoks, bo hygge jest wyrazem praktycznie nieprzetłumaczalnym, a znaczenie nowych słów ze "słownika" bliskie jest każdemu człowiekowi. To, co łączy duńskie określenie szczęścia z hasłami Johna Koeniga to tajemnicze poczucie, że skądś to znamy, że kiedyś tak czuliśmy, a chwila ta była ulotna... "Słownik smutków nieokreślonych" to pięknie opisana lista subtelnych odczuć i wrażeń, które pobudzają wyobraźnię.
Kenopsia – niesamowitość miejsca, które jest na ogół pełne ludzi, a teraz jest ciche i puste. Szkolny korytarz wieczorem, opustoszałe biuro w weekend, pusty plac po wyjeździe wesołego miasteczka. Emocjonalny powidok tłumu, który sprawia, że to miejsce nie jest po prostu puste, ale ultra-puste, jakby nie było tam zwykłe zero, ale ujemna liczba ludzi. Ich nieobecność, która rzuca się w oczy, świeci jaskrawo, jak neon.
Chrysalism – pierwotny, kojący spokój, który czujemy siedząc w czasie burzy w jakimś w przytulnym wnętrzu. Hałas deszczu, który słyszymy jak czyjąś kłótnię piętro wyżej, kłótnię, w której nie rozróżniamy słów, ale w której słyszymy uwolnienie napięcia, które już rozumiemy doskonale.
Velllichor – melancholia antykwariatów, pełnych starych książek, których nigdy nie przeczytamy. Każda z nich zamknięta jest w swojej własnej epoce, podstemplowana datą i zamknięta jak stary pokój, który autor porzucił lata temu. Jak stryszek, do którego nikt nie zagląda, a na którym kurzą się myśli porzucone zaraz po tym, jak zostały pomyślane.
Kairosclerosis – chwila, w której uświadamiamy sobie, że jesteśmy w niej właśnie szczęśliwi. Ta świadomość sprawia, że staramy się posmakować uczucie szczęścia, chcemy je uchwycić i zidentyfikować, obrócić pod światło i osadzić w kontekście. W wyniku tych manipulacji szczęście rozpływa się powoli acz zauważenie, aż wreszcie nie zostaje z niego nic więcej niż posmak.
Moledro – poczucie głębokiej więzi z pisarzem czy artystą, którego nigdy nie spotkaliśmy i nie spotkamy. Ten człowiek żył może stulecia temu i tysiące kilometrów stąd, ale mimo to umiał bezbłędnie wejść do naszej głowy i zostawić w niej szczyptę swojego doświadczenia, tak jak wędrowcy ustawiają piramidki kamieni, żeby oznaczyć szlak wiodący przez nieznane terytorium.
- W języku przyjmuje się to, co jest jego użytkownikom potrzebne. Na ogół chcemy nazywać zjawiska, które społeczeństwo zna, dostrzega i uważa za warte określenia. Wrażenia czy uczucia opisane w "słowniku uczuć nieokreślonych" co prawda są nam wspólne, jednak najwidoczniej nie są przez każdego dostrzegalne, skoro słowa te w języku nie funkcjonują. Zdecydowaną większość wrażeń czy uczuć wolimy opisywać metaforami lub plastycznymi opisami, np. gęsta atmosfera czy motyle w brzuchu – komentuje dr hab. Katarzyna Kłosińska, adiunkt Instytutu Języka Polskiego na Uniwersytecie Warszawskim.
Nadawanie nazw zjawiskom czy uczuciom powoduje, że zaczynamy je dostrzegać, a często też – że zaczynamy o nich myśleć inaczej niż dotychczas. Jakiś czas temu w języku pojawiły się określenia czynności, które znane były od dawna, a które nie miały dokładnych nazw – „molestowanie (seksualne)” i „zły dotyk”. To, że pojawiły się te nazwy, być może sprawiło, że wyostrzyła się nasza wrażliwość na te zjawiska, że dostrzegamy w nich coś złego. Podobnie jest z seksizmem, który dopóki nie dostał swojej nazwy, rozmywał się w ogólnej dyskusji o dyskryminacji. Inne dwa słowa, które przedostały się z języka naukowego do języka ogólnego to „empatia” i „asertywność”. Nazywane przez te wyrazy cechy ludzkiej psychiki istnieją od zawsze, jednak od kiedy mają swoją nazwę, o wiele bardziej zwracamy na nie uwagę – dodaje dr hab. Katarzyna Kłosińska.
Niestety, nie zawsze za używaniem nowego słowa idzie rozumienie jego znaczenia. Według dr hab. Katarzyny Kłosińskiej, asertywność ma pod tym względem "pod górkę". - Asertywność często rozumiana jest jako pewna bezczelność czy po prostu umiejętność mówienia "nie". Tymczasem, jak wiemy, to umiejętność wyrażania siebie bez naruszania granic innych osób. A to przecież jest odwrotność bezczelności – mówi dr hab. Katarzyna Kłosińska.
Nowe słowa pomagają nie tylko dostrzec pewne zjawiska, ale również uporządkować rzeczywistość. A to często komplikuje sprawę. - Język potoczny cechuje prostota w postrzegania i opisie tych zjawisk, które nie dotyczą bezpośrednio naszego życia, podczas gdy język naukowy „kawałkuje” świat na wiele elementów, bo elementy te są istotne w rozumieniu świata. Tę cechę języka naukowego doskonale obrazuje dowcip o tym, z czego składa się dzida bojowa - z przeddzidzia dzidy bojowej, ze śróddzidzia dzidy bojowej i z zadzidzia dzidy bojowej. . To oczywiście karykaturalne ujęcie, ale trafne. Taka terminologia jest nam na co dzień niepotrzebna, więc przenoszenie takiego sposobu opisywania rzeczywistości może komplikować sprawę. A taką właśnie tendencję obserwuje się w języku polskim w ostatnich latach. To z niego wynika również zamiana słów starych na nowe, modniejsze, o tym samym znaczeniu. Osobną kwestią jest ewolucja znaczeń słów w mediach, co przypomina zabawę w głuchy telefon: specjaliści w jakiejś dziedzinie, np. ekonomiści, organizują konferencję prasową, na której dzielą się wynikami ważnych badań dotyczących rozwoju kraju. Ich wypowiedzi są przetwarzane przez media tak, by mogły być zrozumiane przez niespecjalistów. Jednocześnie kluczowego dla danego zagadnienia słowa używają politycy w swych dyskusjach i programach wyborczych. Słowo to zaczyna robić karierę, czemu nieuchronnie towarzyszy zmiana znaczenia w stosunku do znaczenia terminologicznego – tak się stało właśnie ze wspomnianą wcześniej „asertywnością” - tłumaczy dr hab. Katarzyna Kłosińska.
Pomówmy o uczuciach
Celem trwającej kampanii społecznej "Kochanie to sztuka", która związana jest z premierą filmu o Michalinie Wisłockiej, jest przekonanie widza, że najpiękniej o miłości i doznaniach erotycznych mówi się wprost i od serca. Magdalena Boczarska, jedna z uczestniczek kampanii oraz odtwórczyni głównej roli "Sztuki kochania", w programie Kuby Wojewódzkiego uznała, że język polski jest ubogi w eleganckie i pociągające słownictwo erotyczne, zwłaszcza to, które odnosi się do kobiecych intymnych części ciała. Podobna dyskusja wywiązała się kilka lat temu przy okazji polskiej premiery książki "50 twarzy Greya". Liczni krytycy literaccy uznali publikację za grafomańską i nierzadko uzasadniali swoją opinię właśnie wulgarnym lub infantylnym nacechowaniem polskiego słownictwa z zakresu erotyki.
- W języku ogólnym rzeczywiście nie ma wielu określeń, które pomogłyby w stosowny sposób opisać wrażenia erotyczne. Jednak wynika to z faktu, że w języku ogólnym nie są one potrzebne . Używamy go do komunikacji z ludźmi, których nie znamy, więc nie potrzebujemy słownictwa ze sfery intymnej, które by w bardzo dokładny sposób opisywało różne czynności seksualne. Gdyby pani rozmawiała z nowo poznaną osobą np. o filmie, w którym bohaterowie uprawiali seks, prawdopodobnie zatrzymałaby się pani na określeniu, że poszli ze sobą do łóżka. Natomiast w sytuacji gdy możemy sobie pozwolić na używanie języka potocznego, zasób słów określających wszystko, co związane z seksem, znacznie się powiększa. Tym bardziej dotoczy to wyrazów, których używamy w sytuacjach intymnych – w komunikacji z partnerem czy partnerką – mówi dr hab. Katarzyna Kłosińska. - Jedna z firm farmaceutycznych jakiś czas temu przeprowadziła ankietę dotyczącą właśnie języka erotyki. Okazało się, że ludzie sobie doskonale z tym radzą, głównie za pomocą metafor oraz porównań - dodaje.
Zdecydowane lektura "Słownika smutków nieokreślonych" sprzyja refleksji i pewnemu rozczuleniu. Nawet jeśli pomijamy twory językowe, czyli nowe nazwy dla znanych nam uczuć, to wyobrażenie o każdym z nich przypomina nam o naszej wrażliwości. - Nazywanie emocji po imieniu to wielka i trudna sztuka. Przede wszystkim dlatego, że aby je nazwać trzeba je najpierw rozpoznać. Czytanie o tak osobliwych uczuciach, jakie zawiera "Słownik smutków nieokreślonych" samo w sobie może być ciekawostką, bez względu na nazwy, jakie im nadano. Jednak w moim odczuciu często, nawet jako dorośli, dojrzali ludzie, mamy problem z rozpoznaniem prostych emocji sprawia nam kłopot – mówi psychoterapeuta, Mieczysław Jaskulski.
- Bywa tak, że czujemy chaos, pustkę, jesteśmy nieszczęśliwi, a nie potrafimy zidentyfikować ich źródła. Każdy człowiek ma podobną gamę uczuć, każdy jest zdolny odczuwać różnorodność emocji, jednak nie każdy jest w stanie przeżyć je świadomie, bo nie każdy potrafi je rozpoznać i nazwać. A nazwanie emocji pozwala je ujarzmić, zrozumieć i oswoić. Osoby, które nawet we własnej głowie nie potrafią słowami opisać, sprecyzować co czują, cały czas tkwią w stanie nieokreślonym, co równa się chaosowi i brakowi kontroli. Nazywanie uczuć jest szczególnie istotną umiejętnością np. dla ludzi, którzy wychodzą z nałogu. Podczas terapii, kiedy pojawia się głód, albo stan lękowy, ktoś kto nie potrafi danego uczucia przypisać do konkretnej nazwy, a tym samym objawu nawrotu, będzie miał w terapii ciężej – dodaje.
Wniosek? Nazewnictwo jest bardzo istotne w wyrażaniu emocji, może nie tylko pomóc opisać konkretny stan, ale i uświadomić nam ich istnienie. Czy zatem ubogi zasób słów może być barierą w wyrażaniu uczuć? - Z moich obserwacji wynika, że trudność opisywania uczuć to kwestia oporu przed szczerym wyznaniem. Fakt, że nie potrafimy nazywać uczuć po imieniu może wynikać z tego, że najzwyczajniej rodzice nas tego nie nauczyli. Mądrzy rodzice podpowiadają dziecku co to znaczy się bać, poczuć urażonym czy być smutnym. Jednak jest wiele domów, w których emocje się wyłącznie wyraża i w ogóle o nich nie mówi. Z dzieckiem trzeba rozmawiać językiem uczuć, zamiast krzyczeć i wyłącznie okazywać emocje. Brak tego typu rozmów poprowadzi wprost do upośledzenia umiejętności nazywania uczuć, a bez niej zostajemy jak małe dzieci, które zamiast powiedzieć, że są złe, tupią nogami – komentuje Mieczysław Jaskulski.
Bez względu na to jak to robimy, oczywistym jest, że warto o uczuciach mówić. To naturalny sposób ich wyrażania. Słowa pomagają przeżyć to, co odczuwamy jeszcze silniej i jeszcze prawdziwiej. Mogą być również sposobem na pokonanie demonów, które bez własnych imion wydają nam się znacznie straszniejsze, niż są w rzeczywistości.
Napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl