Londyn, druga połowa XIX wieku. Szczytowy okres wiktoriańskiej pruderii, początek zawrotnej kariery elektryczności. Młody lekarz Mortimer Granville ma kłopoty zawodowe – nie może znaleźć stałej pracy. W końcu trafia pod skrzydła dra Roberta Dalrymple'a, specjalisty od chorób kobiecych. Okazuje się, że ówczesne mieszkanki Londynu z klasy wyższej masowo chorują na tzw. histerię, czyli wachlarz zaburzeń: od lęków i stanów przygnębienia po nadpobudliwość. Sposobem na ich frustracje okazuje się być „leczniczy” masaż krocza, stymulujący układ nerwowy, który lekarze wykonują własnoręcznie. Informacja o skuteczności tej metody leczenia, szybko się rozprzestrzenia i lekarze mają coraz więcej pracy. Aby przywrócić kobietom utracony spokój i satysfakcję z życia zaczynają szukać inspiracji wśród urządzeń elektrycznych...
Tak zaczyna się fabuła filmu „Histeria. Romantyczna historia wibratora”, który w 2011 roku zrobił furorę jako odważna komedia... oparta na faktach!
Pierwszy prawdziwy wibrator został opatentowany pod koniec XIX wieku przez Josepha Mortimera Granville'a, lekarza, który traktował swój wynalazek jak poważny sprzęt medyczny. Miał on łagodzić wszelkie dolegliwości i bóle mięśni. Szybko stał się również zastępcą wspomnianego wcześniej masażu okolic intymnych stosowanego w leczeniu objawów histerii. Wiktoriańscy lekarze zupełnie nie utożsamiali swoich metod z czynnościami erotycznymi. Naprawdę wierzyli, że orgazm to proces pozbywania się napięcia oraz toksyn z układu nerwowego. Jak to możliwe? Mężczyźni długo nie dopuszczali do siebie myśli, że kobieta jest w stanie osiągnąć satysfakcję seksualną, a co dopiero bez obecności mężczyzny, bez miłosnego aktu. Jednak same zainteresowane od początku wiedziały jak sobie pomóc. I tak było w całej Europie.
Histeria wokół orgazmu
W epoce zaborów panowało przekonanie, że seks nie jest w ogóle sprawą kobiet. Mężczyźni rozkręcali się w swoim erotycznym rozpasaniu, a kobiety w zamian za to mogły pocieszać się urokami macierzyństwa... O prawdziwości tej tezy może chociażby świadczyć fakt, że ankietę dotyczącą życia seksualnego przeprowadzoną w 1903 roku na jednej z warszawskich uczelni skierowano wyłącznie do studentów. Jasno wynika z niej, że histeria nie była problemem londyńskich kobiet, lecz wszystkich, żyjących w celibacie. Ci, którym brakowało seksualnych uciech, często cierpieli na migreny oraz „ciężkie zdenerwowanie”.
Według XIX-wiecznych specjalistów wstrzemięźliwość szkodziła wyłącznie mężczyznom. I to na tyle, by dla poszkodowanych, sfrustrowanych mężczyzn wymyślić lek w postaci... prostytucji. Kamil Janicki, historyk, pisarz i publicysta, w jednym ze swoich artykułów wspomina, że jeszcze w latach 20. XX wieku seks za pieniądze był traktowany przez lekarzy jak lek na receptę.
Polki zostały podzielone na cnotliwe narzeczone, z którymi mężczyźni spędzali popołudnia oraz kobiety upadłe, na upojne noce „terapeutyczne”. Tym drugim odmawiano „wszelkich praw ludzkich” i uznano za „niewarte żadnych względów”. Narzeczone mogły liczyć na szacunek i społeczne uznanie. Gorzej z satysfakcją w łóżku... Kiedy ich mężczyźni uganiali się za dziwkami, one miały wiernie czekać. Wszak zgodnie z tezą z początku XX wieku – mężczyzna z natury jest poligamistą, kobieta zaś monogamistką.
Co więcej, jak pisze Kamil Janicki, w XIX wieku narzeczeństwa obowiązywała bezapelacyjna czystość. Mężczyźni żyli w przekonaniu, że gdyby narzeczona oddała mu się przed ślubem, przestałaby być godną kandydatką na żonę. Sprawa była prosta - nie masz męża, nie uprawiasz seksu. W innym przypadku zostajesz uznana za prostytutkę. Nawet spotkania przyszłych małżonków musiały odbywać się w jej domu, a jeśli u niego to tylko pod pretekstem obejrzenia nowo nabytego dzieła sztuki lub wspólnego delektowania się muzyką poważną.
W 1903 roku do rąk czytelników trafia książka lekarza Artura Ligiszy, który naucza – nigdy nie podniecaj nerwów u żony żadnymi pieszczotami, całusami czy objęciami. Do aktu spółkowania przystępuj wprost, niespodziewanie, znienacka. Po co? Wierzono, że jest to skuteczna metoda antykoncepcji. Innymi były nabieranie powietrza i wstrzymywanie go podczas stosunku, na chwilę przed wytryskiem oraz całkowity bezruch kobiety podczas aktu. Bonusem do tego typu praktyk było uśpienie erotyczne kobiet, które stwarzało pozory cnotliwości. Mężczyźni bali się kobiet rozseksualizowanych (świadomych swoich potrzeb i ciała), ponieważ miały one oczekiwania wobec swoich partnerów. Ci nie potrafili zaspokoić ich pragnień, więc te popadały w histerię, i tak w kółko. Kamil Janicki pisze wprost: dla niemal każdej XIX-wiecznej kobiety akt seksualny był rozczarowaniem.
Obserwując to błędne koło, naukowcy zaczęli w końcu nieśmiało przypuszczać, że nie tak to wszystko powinno wyglądać. Pierwszy, w odważnym stwierdzeniu o prawie kobiet do przyjemności z seksu, był Walenty Miklaszewski, który w 1908 roku na łamach czasopisma „Czystość” napisał zdanie o mocy rewolucyjnej: "Kobieta została podporządkowana mężczyźnie w myśl przysięgi posłuszeństwa i uległości, a taki stosunek stanowi wprost zaprzeczenie miłości". W końcu do świadomości mężczyzn zaczął przebijać się fakt, że kobieta potrafi przeżywać orgazm nie gorzej niż mężczyzna.
Pierwsze zabawki erotyczne
Ile czasu zajęło uczonym skojarzenie tego faktu z leczniczym masażem przeciwko nerwicy? Okazuje się, że niezbyt wiele. Świadczy o tym sprzedaż wibratorów i innych zabawek erotycznych, która w latach 20. i 30. kwitła. Nie był to oczywiście powód do zadowolenia dla najwyżej postawionych specjalistów. Pogromców samogwałtu było mnóstwo, i to nie tylko dlatego, że po erotyczne akcesoria sięgały kobiety. Onanizm uznawany był za nadużycie płciowe, które prowadzi do poważnych schorzeń, również wśród mężczyzn.
Z pierwszych notatek o skutkach onanizmu dowiadujemy się przede wszystkim, że kobiety ratowały się czym mogły, zanim wibrator wpadł w ich ręce. Wszelkie wybryki z butelkami i innymi przedmiotami, które kształtem przypominały męskiego członka, traktowane były jak staczanie się na dno onanistycznej przepaści. W 1928 roku anonimowy autor książki pt. „Grzechy młodości”, w odniesieniu do kobiet, które używały amatorskich zabawek erotycznych pisze, że „następstwa ich lekkomyślności są jeszcze bardziej odrażające i straszne”. Kolejne publikacje wymieniają szereg metod, takich jak jazda na koniu na biegunach czy kole od maszyny do szycia... Cóż, według Kamila Janickiego teoretyczni znawcy kobiecego samogwałtu mieli znacznie więcej zbereźnych myśli i wybujałych fantazji niż potępiane za to kobiety.
Prawdziwe zabawki erotyczne mieli ci, którzy wiedzieli gdzie ich szukać – należało pytać u sprzedawcy prezerwatyw. To oni dysponowali m.in. tajemniczymi gałkami, które po zanurzeniu w kwaśnej cieczy wprowadzało się do pochwy. Tak jak prezerwatywy, wspomniane kulki były powszechnie znane jako jeden z ówczesnych środków antykoncepcyjnych. Wtajemniczeni wiedzieli co z nimi zrobić: „Wprowadzone do pochwy uderzają jedna o drugą, wywołując wstrząs i działając tym samym podniecająco” - piszą Magnus Hirschfeld i Ryszard Linsert, autorzy wydanej w 1933 roku pracy „Zapobieganie ciąży. Środki i metody”. Kamuflaż był zabawkom erotycznym potrzebny nie tylko dlatego, że onanizm był publicznie potępiany. Sprzedaż artykułów seksualnych była jeszcze w latach 30. surowo wzbroniona. Kamil Janicki w książce pt. „Epoka hipokryzji. Seks i erotyka w przedwojennej Polsce” pisze, że za handel erotycznymi akcesoriami można było trafić do więzienia nawet na dwa lata. Mimo to, chętnych nie brakowało.
Zabawki erotyczne szybko stały się przedmiotem największego pożądania. Jedni rozsyłali katalogi o charakterze pornograficznym, inni dodawali je jako bonusy do zakupów w sklepach z zabawkami dziecięcymi... Wnioskować można, że pornografia nakręcała marketing, dlatego właściciele małych biznesów dla zysków byli w stanie naprawdę sporo ryzykować. „Zębate kołnierzyki” dla spotęgowania kobiecych doznań czy obrączki dla podtrzymania naprężenia członka były w Polsce w sprzedaży już u schyłku XIX wieku.
Rozpowszechnienie środków antykoncepcyjnych było wynikiem pierwszej rewolucji seksualnej, która dokonała się wraz z wybuchem I wojny światowej. Jej największe osiągnięcie to społeczne przyzwolenie na seks przedmałżeński. Do erotycznych eksperymentów, w przeprowadzonej w 1934 roku ankiecie, przyznało się 20 proc. kobiet. Kamil Janicki: W 1932 roku poznańska rentierka Maria Lewandowska mogła swobodnie pisać w wydanym drukiem pamiętniku: „Nie lecę jak inne panny w moim wieku na małżeństwo”. Mogła też przyznać się, że wspólnie z narzeczonym mieszka w garsonierze, gdzie odbywają się „pełne uroku »sam na sam« – nasze »małżeńskie kolacyjki«”
Pozycja misjonarska? Nuda od 1926 roku
Przekonanie o tym, że onanizm to największa z plag trapiących ludzkość, wpływało również na myślenie o pozycjach seksualnych. Misjonarska była na przełomie wieków jedyną dopuszczalną. Całą resztę porównywano właśnie do masturbacji, czyli czynu prowadzącego bezpośrednio do wyniszczenia organizmu. Pierwszym specjalistą, który sprzeciwił się tym absurdalnym restrykcjom był Theodoor Hendrik Van de Velde, autor „Małżeństwa doskonałego”, jak pisze Kamil Janicki, pierwszego we współczesnej Europie podręcznika seksu, zawierającego szczegółowy przewodnik po erotycznych technikach i pozycjach. Jego naukowe rozprawy niejednokrotnie cytowała Michalina Wisłocka w swoim dziele "Sztuka kochania", które zrewolucjonizowało świadomość Polaków w zakresie erotyki. Kompendium życia seksualnego Van de Veldego odniosło ogromny sukces. Od 1926 do 1932 roku nakład był dodrukowywany aż czterdzieści dwa razy! Jak pisze Kamil Janicki, „Nie zaszkodził jej ani fakt umieszczenia w Indeksie Ksiąg Zakazanych, ani słowa oburzenia napływające z całego świata. W wersji angielskiej wydań było ponad czterdzieści, a sprzedanych egzemplarzy siedemset tysięcy. Pierwsze wydanie polskie ukazało się już w roku 1935”.
Van de Velde uważał, że bez udanego pożycia małżeńskiego, miłość przepadnie oraz że bez urozmaiceń w sypialni się nie obejdzie: „Wszelka rozkosz, co stwierdzili już starożytni (…), może wtedy być trwała, gdy nie jest jednostajna. Z tego punktu widzenia więc ma omawiana tutaj sprawa bardzo duże znaczenie dla szczęścia małżeńskiego” - pisał. Nie chodziło jednak stricte o przyjemności. Autor „Małżeństwa idealnego” traktował seks przede wszystkim pragmatycznie, czyli jako sposób na powiększenie rodziny, ale w jego książce znalazły się również komentarze do wielorakich pozycji seksualnych, ponieważ, jak twierdził: „Intensywność rozkoszy jest w znacznej mierze zależna od ułożenia przy spółkowaniu”.
Wspomnianą pozycję misjonarską uznał za nudną: „Podniety powstające przy »normalnym« stosunku, w położeniu »normalnym«, u »normalnie« pobudliwych małżonków – są »normalne«, to znaczy przeciętne (…). Intensywność rozkoszy jest również przeciętna”. A za najmniej atrakcyjną pozycję leżącą na boku. Co zatem jego zdaniem należało zrobić, by ratować małżeństwo przed niszczącą monotonią? Van de Velde radził kobiecie wyprostować nogi, pozostając w pozycji klasycznej. Miało to spotęgować doznania. Innym wariantem było „położenie zgięte”: „Wykonanie maksymalne polega tutaj na tym, że kobieta, leżąc na grzbiecie, zarzuca nogi na ramiona mężczyzny, przy czym nogi jej zgięte są w stawach biodrowych. W ten sposób mężczyzna, leżąc na kobiecie, składa ją niejako we dwoje podczas immissio penis”.
Ponadto autor „Małżeństwa doskonałego” odważył się powiedzieć ostatnie słowo w kwestii kontrowersji wokół pieszczot łechtaczki. „Techniki drażniące” były w latach 20. nadal przyczyną oburzenia specjalistów ginekologii, a Van de Velde uznał je za jedyny sposób na satysfakcję seksualną dla kobiet o „średniej pobudliwości”. I to nie tylko w ramach gry wstępnej, ale również podczas stosunku. Podsumowując, nie ma takiej praktyki erotycznej, która dziś szokowałaby tak, jak wówczas ta niewinna porada.
Artykuł powstał na podstawie tekstów Kamila Janickiego, historyka, publicysty i pisarza, autora m.in. książki pt. "Epoka hipokryzji. Seks i erotyka w przedwojennej Polsce", redaktora naczelnego portalu ciekawostkihistoryczne.pl.
Napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl