Czy Komitet Obrony Demokracji naprawdę jest w Polsce potrzebny? Czy bez tej formuły i właśnie tych ludzi nie uda się ocalić demokratycznego ustroju? Wielu Polaków wciąż odpowiada na te pytania twierdząco, ale ja – z każdym dniem przyglądania się działaniom KOD – mam coraz więcej wątpliwości. I odnoszę wrażenie, że nie jestem w tym osamotniony. Kilka cech tego środowiska sprawia bowiem, że trudno już z nimi wytrzymać.
To niezmiennie podstawowy problem tej organizacji. Był nim od samego początku. Już przed rokiem ci, którzy w Komitecie Obrony Demokracji dostrzegali następców pierwszej "Solidarności", powinni byli zareagować po tym, gdy ujawniono gigantyczne zaległości alimentacyjne Mateusza Kijowskiego. Dla dobra sprawy powinni byli jak najszybciej podziękować mu za to, co dotychczas zrobił i schować go w dalszych szeregach.
Gdyby te dwa powyższe akapity opisywały historię jednego z liderów prawicy, KOD protestowałby domagając się dymisji i skazania na ostracyzm przez jego środowisko. Ale tu chodzi o Kijowskiego. Człowieka, który wyhodował sobie wyznawców, a nie zwolenników. Przede wszystkim dzięki temu, że od początku organizacją z "obroną demokracji" w nazwie kierował wodzowsko. Dziś widać to szczególnie wyraźnie, gdy taka "demokracja" pozwala mu bez szwanku pozostawać przy władzy po serii skandali.
Mentalność
To drugi z grzechów pierworodnych KOD, który z każdym dniem i odpływem tych, którzy na wyznawców Kijowskiego się nie nadają, widać coraz wyraźniej. Mentalność działaczy i sympatyków Komitetu nie wróży najlepiej na czasy, gdyby to oni mieli przejąć w Polsce władzę. To środowisko coraz silniej impregnowane na krytykę, wymianę argumentów, inne poglądy. No i przede wszystkim na kwestionowanie jedynie słusznego przywództwa.
Rzucało się to w oczy już od dawna, ale teraz na światło dzienne silniej wychodzi jeszcze jedna twarz KOD. Kiedy pierwszy raz wybuchła afera z Kijowskim w roli alimenciarza, postanowiono przymknąć na to oko, a wielu zaryzykowało nawet jego obronę w tej sprawie. Tamto zachowanie było jednak niczym przy tym, co dzieje się teraz.
Na światło dzienne wychodzą gierki z fakturami wystawianymi KOD i okazuje się, że z majątku uzyskanego od organizacji niewiele trafiło do dzieci lidera, wobec których ma on tylko jeszcze większy dług. I człowiek obciążony taką moralną i prawną odpowiedzialnością triumfuje w wyborach władz Komitetu! Ośmieszając tylko tych, którzy próbowali mu się przeciwstawić i domagali się transparentności.
Wola zemsty, a nie zmiany
Jaka obrona demokracji? Skoro ten ustrój niezbyt przypada do gustu liderowi i jego poplecznikom, KOD-owcy coraz wyraźniej skupiają się na innych celach, w osiągnięcie których wierzą po upadku ekipy "dobrej zmiany". Czyli głównie na zemście na tych, którzy rządzą dziś. I tych, którzy Kijowskiego i spółkę ośmielą się głośniej skrytykować.
Program KOD na przyszłość? Przedstawia się głównie hasłami "trybunał dla Dudy, Szydło i Kaczyńskiego", "będą siedzieć" itp. Trochę słaby program, jak na organizację porównywaną i chętnie samemu porównującą się do "Solidarności" Lecha Wałęsy. Od rzekomo najważniejszego ruchu społecznego od tamtych czasów oczekuje się czegoś więcej.
Jak wskazywałem już wiosną, Wałęsa, Mazowiecki, Kuroń i Kaczyński w latach 80-tych zaczynali od jasno sprecyzowanych postulatów. Które znał i potrafił obronić każdy jeden sympatyk ich ruchu. Wszystkie dotyczyły pomysłów na lepszą Polskę. O tym, by ludzi napędzać żądzą zemsty nikt z nich wtedy nawet nie myślał.
Skręt w lewo
Kiedy KOD ściągał na protesty setki tysięcy Polaków, kluczem do zdobycia tak wielkiego zaufania było zjednoczenie ponad podziałami. Komitet przyciągał wszystkich, którym na sercu leżało utrzymanie w pełni demokratycznego ustroju i poszanowanie konstytucji. Razem szli i konserwatyści i lewicowcy. Z czasem coraz bardziej widoczny zaczął się jednak stawać proces dryfowania w lewo. Pierwszy zwracał na to uwagę już w październiku ubiegłego roku Władysław Kosiniak-Kamysz. – Dzisiaj za dużo jest tam takiego skrętu w lewo – mówił o KOD, tłumacząc powody ówczesnego zniknięcia PSL z protestów zwoływanych przez Kijowskiego i spółkę.
Szczególnie zauważalny ten skręt stał się jednak wówczas, gdy po wybuchu tzw. afery fakturowej otwarto giełdę nazwisk nadających się do roli nowego lidera nie tylko KOD, ale całej, szerokiej społecznej opozycji. Jednym z najpoważniejszych wydawał się prof. Andrzej Rzepliński. To z jego podobizną na transparentach KOD maszerował przecież nie raz. Nagle okazało się jednak, że dla dzisiejszego KOD prof. Rzepliński jest... zbyt mało lewicowy. Kiedy analizowaliśmy w naTemat scenariusz z jego przywództwem, sympatycy Komitetu zalali komentarze właśnie takimi opiniami.
Zawężanie ideologii to chyba jednak nie najlepszy pomysł na utrzymanie wielotysięcznej frekwencji na demonstracjach i szerokiego poparcia. Owszem, w niektórych kręgach istnieje przekonanie, że po kolejnej zmianie władzy triumfować będzie lewica i może tym kieruje się KOD. Jak na razie, dominująca większość Polaków pokazuje jednak, że najlepiej czuje się po prawej stronie lub co najwyżej w centrum ideologicznych sporów. Bez tych ludzi polskiej demokracji nie da się ani obronić, ani tym bardziej odbudować.
Brak zdecydowania
Raz KOD-owcy zachowywali się, jakby byli głównymi rozgrywającymi na opozycji i to od nich zależały dziś partie, by za chwilę liderzy ruchu odżegnywali się od politycznych ambicji. To niezdecydowanie tylko szkodzi polskiej scenie politycznej. Sprawia, że w oczach wielu wyborców obok faktycznie istniejących partii jest też oczekiwanie na pojawienie się w wyborach list KOD.
Nie pomaga to też w zjednoczeniu opozycji, które zdaje się warunkiem sine qua non do nawiązania choćby wyrównanej rywalizacji z prawicową koalicją rządzącą, a tym bardziej przejęcia władzy w przyszłości.