Już się wydawało, że nic nie jest w stanie skłonić Jacka Nicholsona do ponownego wskoczenia przed kamerę, a tu pojawia się genialny "Toni Erdmann”, w którego amerykańskim remake’u aktor koniecznie musi zagrać. Czarujący 79-latek to nie jedyny gigant kina, z którym tak trudno byłoby nam się rozstać. Kto by pomyślał - w wychwalającym pod niebiosa młodość Hollywood, 70 okazuje się być nowym 40.
Powiedzieć o Jacku Nicholsonie, że jest wybitnym aktorem, to nic nie powiedzieć. W 1975 roku reżyser Mike Nichols nie pomylił się, stwierdzając: "Będzie jedną z największych gwiazd filmowych wszech czasów”. Charakterystyczna, "diaboliczna" mimika twarzy i ogromne zaangażowanie w każdy ze swoich filmów zawiodło go na sam szczyt aktorskiej kariery. Ale nie od razu.
Na początku były podrzędne horrory klasy, na którą brakuje w alfabecie literki. Szczęście uśmiechnęło się do Nicholsona dopiero, kiedy przekroczył trzydziestkę. W 1969 roku zagrał w dramacie obyczajowym "Swobodny jeździec” Dennisa Hoppera i to okazało się być strzałem w dziesiątkę. Drugoplanowa rólka uzależnionego od alkoholu prawnika przyniosła mu pierwszą nominację do Oscara.
Do tej pory aktor zebrał ich już trzy - raz za rolę drugoplanową w "Czułych słówkach” i dwa razy na wiodące role w "Ludziach honoru” i oczywiście w "Locie nad kukułczym gniazdem”. Do ról jego życia dodać trzeba powstające w bólach (ze względu na osobliwy sposób traktowania aktorów przez Kubricka) "Lśnienie”, "Chinatown” czy komediowe "Lepiej być nie może”.
Po ponad pół wieku pracy w Hollywood Nicholson nagle ogłosił, że przechodzi na emeryturę. I rzeczywiście, ostatni film, w którym mogliśmy go zobaczyć to niezbyt ambitny romans "Skąd wiesz?” z 2010 roku. Do czasu, kiedy Paramount Pictures zaproponowało mu rolę w amerykańskiej wersji mającego szansę na Oscara "Toni’ego Erdmanna”. Jeśli remake koniecznie musi powstać, to przynajmniej dobrze, że w rolę ekscentrycznego Winfreda i jego alter ego, Toniego wcieli się właśnie Nicholson.
Arnold Schwarzenegger, 69 lat
Urodzony w lipcu 1947 roku aktor powoli dobija do 70-tki i wszystko wskazuje na to, że nie traci werwy. Dopiero co oglądaliśmy kolejnego "Terminatora”, a już szykuje się jeszcze jedna sentymentalna podróż do przeszłości, czyli "The Legend of Conan”. Nie mówiąc o zaplanowanych na 2018 "Niezniszczalnych 4”, bo kto zabroni żywym legendom kina akcji jeszcze trochę pobiegać na planie z kałasznikowami?
Arnold, aktor o wielu dobrych rolach i jednej minie, którego austriacki akcent okazał się być dla Hollywood mniej ważny niż jego imponujące muskuły, wycisnął ze swojej kariery chyba wszystko, co było tylko można. We wszystkim, czego się dotknął, wykazywał się zresztą ogromną determinacją i pracowitością. Zaczynał jako kulturysta, wypłynął na "Conanie Barbarzyńcy”, a świat pamięta go przede wszystkim z "Terminatora”. Naturalnie predysponowany do roli twardziela, sprawdzał się w komediach, a ostatnio ma ochotę na dramat, czego ma dowieść zaplanowane na wiosnę tego roku "Aftermath”. Schwarzenegger wcieli się w nim w szukającego zemsty ojca o swojsko brzmiącym imieniu Roman.
Od jakiegoś czasu pojawiają się plotki, że po "Niezniszczalnych 4” aktor zamierza przejść na emeryturę. — Kiedy się starzejemy, wchodzimy w kolejne fazy życia i bycie aktorem-politykiem-kulturystą-biznesmenem przestaje sprawiać radość — miał powiedzieć według amerykańskich tabloidów. Na razie Schwarzenegger nie potwierdził jednak tej informacji.
Harrison Ford, 74 lata
Niech pójdzie przemyśleć swoje życie ten, kto nie emocjonował się występem Harrisona Forda w ostatniej części "Gwiezdnych Wojen". Zamiast myśleć o końcu kariery, Ford ma zapełniony grafik na kolejne kilka lat. Jeszcze w tym roku zobaczymy remake "Łowcy Androidów”, a za dwa lata ma zostać sfinalizowana produkcja "Indiany Jonesa 5” w reżyserii Spielberga, również 70-latka.
Uwielbiany za porywające filmy przygodowe i sci-fi i rozpoznawalny na całym świecie, Harrison nigdy nie dostał Oscara ani żadnej innej z najważniejszych nagrody filmowej. Do oscarowego podium zbliżył się tylko raz w 1985 roku, kiedy nominowano go za rolę w nagradzanym "Świadku” Petera Weira. W 1997 roku magazyn "Empire” umieścił go na pierwszym miejscu listy 100 najlepszych aktorów wszech czasów.
Karierę aktorską zaczynał dwa razy - najpierw rzucił dla niej Ripon College, a potem stolarstwo, którym zaczął zajmować się po pierwszych niepowodzeniach zawodowych. Od lat 70. sytuacja Harrisona zaczęła się poprawiać i zaczął współpracować z takimi reżyserami, jak Francis Ford Coppola czy Michelangelo Antonioni. Jednak jego potencjał zauważył dopiero George Lucas, który najpierw zaproponował Harrisonowi rolę w "Amerykańskim graffiti”, a potem w "Gwiezdnych wojnach”.
Sylvester Stallone, 70 lat
Stallone to żywy dowód na to, że by zrobić oszałamiającą karierę w Hollywood nie trzeba być pięknym ani nawet wyraźnie mówić. Mało tego, za swojego "Rocky’ego”, którego w Polsce oglądali chyba wszyscy, Stallone dostał w 1976 roku Złotego Globa. Pamiętamy jego zmagania w "Rambo”, wynoszącym konwencję zabili-go-i-uciekł na zupełnie inny poziom, a także "Sędziego Dredda” czy "Specjalistę” z lat 90.
O mało co nie zostałby aktorem. Częściowy paraliż twarzy, który został mu po komplikacjach przy porodzie, stawiał pod znakiem zapytania tego typu karierę. Jako dwudziestokilkulatek był w stanie zrobić wszystko, by tylko zacząć grać w filmach. Pierwszym filmem Stallone’a była erotyczna komedia "Wieczorek u Kitty i Studa”. Potem udało mu się dostać angaż w "Bananowym czubku” Woody’ego Allena. Minąć musiało jeszcze kilka lat, nim w końcu niesamowicie ambitnemu Sylvestrowi udało się wybić. Przyszedł rok 1976, a wraz z nim biegający po schodach z lekką zadyszką Rocky Balboa.
70-letni Stallone nie składa broni, którą w swoim aktorskim życiu namachał się jak mało kto. Jeszcze w tym roku zobaczymy go w drobnej rólce w "Strażnikach Galaktyki 2”, a w przyszłym, w zainicjowanym przez niego przedsięwzięciu, czyli kolejnej części wspomnianych "Niezniszczalnych”.