Kierowca samochodu premier Beaty Szydło w momencie wypadku w Oświęcimiu mógł mieć już za sobą 11 godzin pracy. W środę ujawniono, że wsiadł on do auta o godz. 7 rano w Warszawie, a nie – jak twierdził szef MSWiA Mariusz Błaszczak – o godz. 18 w Krakowie.
Podczas zwołanej w weekend specjalnej konferencji prasowej minister spraw wewnętrznych i administracji poinformował, że kierowca, który prowadził auto premier Beaty Szydło w piątek rozpoczął pracę dopiero o godz. 18 na lotnisku Kraków-Balice. Teraz portal WP.pl donosi, że Mariusz Błaszczak miał znacząco minąć się z prawdą.
Limuzyna Beata Szydło wyjechał bowiem na lawecie z siedziby Biura Ochrony Rządu przy ulicy Podchorążych w Warszawie w piątkowy poranek. Jak donosi Wp.pl, już wówczas w aucie znajdował się kierowca, który potem prowadził auto. Co prawda nie siedział za kierownicą, ale trudno uwierzyć, by w tym czasie w pełni wypoczął.
Już wcześniej pojawiały się wątpliwości dotyczące kierowcy rządowego samochodu, który brał udział w zdarzeniu. Głównego kierowcę premier zastępował co prawda 39-latek z 15-letnim stażem w BOR, ale w tym przypadku nie tylko staż jest ważny. Ten oficer prowadził jedynie auta ochrony, a nie VIP-ów. To oznacza, że nie miał wieloletniego doświadczenia w transporcie najważniejszych osób w państwie.
Nie najlepiej wypadła również ocena jego postępowania. — Nie wykonał żadnego manewru obronnego, uderzając w drzewo na prostych kołach. Obok miał szeroki trawnik, spore pobocze, w ostateczności chodnik bez pieszych, a na który można było uciec – wyliczał jego błędy Jarosław Czechowski, były szkoleniowiec kierowców BOR.
Zdaniem eksperta, kierowca nie powinien uciekać przed fiatem seicento w lewą stronę. – Nie miał czytelnej pozycji, nie widział doskonale tego przejazdu, powinien pojechać do przodu. Nawet w przypadku tak lekkiego pojazdu jak seicento nie powinno się nic wielkiego wydarzyć. Tu nie było bezpośredniego kontaktu, samochód byłby delikatnie odepchnięty na bok – powiedział ekspert, analizując wypadek w programie TVN.