Nikt nie robi tak wspaniałych filmów "o niczym", co Xavier Dolan. "To tylko koniec świata” dyżurnego hipstera Hollywood to mógłby być wlokący się jak flaki z olejem rodzinny dramat. Nic z tych rzeczy. Nim się zorientujemy, nim przebrzmi do końca dyskotekowy przebój z ubiegłej epoki, już będziemy szybować ku kolejnym kręgom emocjonalnego piekła.
— Kocham cię. Zapisz to sobie i wykorzystaj w jakiejś swojej sztuce — mówi matka do trzydziestokilkuletniego syna, który pojawił się w domu po 12 latach nieobecności. Jak to bywa u Dolana, ojca nie ma na obrazku, jest tylko mama, postać niemal jak ze snów, którym w zasadzie dla bohatera (i może też dla reżysera) jest wypełnione jej obecnością dzieciństwo.
Plan się zagęszcza, do rodzinnej fotografii dołącza rodzeństwo i najwyraźniej nieszczęśliwa bratowa. Kiedy wszyscy są gotowi, zaczyna się emocjonalna gra, w której nie ma zwycięzców, są tylko pokonani. Tak to jest, kiedy nagle trzeba zajrzeć do starych kartonów, wyciągnąć na światło dzienne dawne przewinienia i zastygłą od lat miłość, coraz bardziej przypominającą nienawiść.
Pierwsze spotkanie jest niezręczne - siostra, którą pamięta jako dziecko, jest już dorosłą kobietą, starszemu bratu nie za bardzo udaje się ukryć kompleksy i zazdrość. Jego żonę Louis widzi pierwszy raz w życiu. Najbardziej zjawiskowa z całego towarzystwa jest naturalnie mama, w czarnej peruce, przywodzącym na myśl drag queen makijażu, w kolorowej sukience. Z każdym z nich Louisowi uda
Louis nie przybywa do domu ot tak, ponieważ po ponad dekadzie ma ochotę przytulić się do starego materaca. Musi przekazać rodzinie wiadomość o swojej rychłej śmierci. A to przeraża go bardziej niż własna choroba. Wpadamy w wir intymnych rozmów w ciasnych pokoikach i erupcji złości, które, dawkowane naprzemiennie z chirurgiczną precyzją, sprawiają, że przez bite dwie godziny siedzimy jak na szpilkach.
Xavier Dolan po mistrzowsku prowadzi nas od intymnych rozmów w ciasnych pokoikach do niekończących się wybuchów agresji, w jakiś czarodziejski sposób sprawiając, że przez bite sto minut filmu siedzimy jak na szpilkach. Jedynym momentem, w którym możemy nabrać tchu, jest wspomnienie z radosnej rodzinnej wyprawy przy dźwiękach wykopanego z odmętów popkultury przeboju mołdawskiej grupy O-Zone, "Dragostea din teï". Kiedy rozbrzmiewa refren, który swego czasu nuciła cała Europa, wydaje się, że wszystko będzie dobrze.
Mankamentem w filmie jest zbyt duża powściągliwość aktora grającego Louisa. Reżyser jego milczenie i wycofanie ustawił jako przeciwwagę dla pozostałej piątki, czasami jednak ma się wrażenie, że Gaspar Ulliel czuje się w swojej roli zagubiony. Gdyby pozwolił sobie na trochę więcej swobody i ekspresji, jego postać wypadłaby trochę bardziej naturalnie.
Niemniej awantura przy rodzinnym stole w wersji Dolana to widowisko, które ogląda się z przyjemnością. Jak zawsze dopieszczone wizualnie i muzycznie, z szybką mknącą fabułą i próbą zmierzenia się z problemem śmierci. I choć nie jest to jego najlepszy film, Kanadyjczyk raz jeszcze udowadnia, że z jego popkulturową wrażliwością i talentem do konstruowania skomplikowanych relacji między bohaterami mało kto może się mierzyć.