Kto mi pomoże, kiedy na świat przyjdzie dziecko? – to pytanie pojawia się w głowie każdej kobiety, czasem na etapie ciąży lub pod koniec urlopu macierzyńskiego, a czasem jeszcze przed decyzją o powiększeniu rodziny. Naturalną kandydatką do pomocy jest mama, ale coraz częściej to też bratowa czy sąsiadka. Kobiety ze współczesnych, zamkniętych osiedli powracają do wzorów, które doskonale sprawdzały się w plemionach matriarchalnych.
Jezioro Lugu, leżące w południowo-zachodniej części Chin. W jednej z dolin na granicy prowincji Junnan i Syczuan, mieszka czterdziestotysięczny lud Mosuo, opisywany jako ostatnie matriarchalne plemię na świecie. Rządzą w nim kobiety. Mężczyźni mieszkają w swoich domach, a jeśli jakiś zyska akceptację kobiety, może przyjść w odwiedziny na kolację, zostać na noc, ale nad ranem musi wracać do siebie. Dzieci, które urodzą się z tzw. „chodzonego małżeństwa”, pozostają przy matce i innych kobietach z plemienia, a ojciec jest „wujkiem”.
Kiedy więc panna z plemienia Mosuo odchowa dziecko i chce wrócić do pracy, bo jest np. tkaczką (to jeden z popularniejszych zawodów wśród Mosuo), może być pewna, że inna kobieta z plemienia, której obowiązkiem jest praca w domu lub w ogrodzie, zajmie się jej potomkiem. W tej społeczności panuje bowiem jedna zasada – kobieta zapytana, ile ma dzieci, zawsze poda liczbę, która uwzględnia jej rodzone dzieci i dzieci wszystkich jej sióstr.
Kobiety z plemienia Mosuo wiedzą, że członkinie ich ludu są niezawodne, zaś mężczyzna raz jest, raz go nie ma. Taki podział ról sprawia, że rozstanie kochanków nie wpływa negatywnie na codzienny byt kobiety i dzieci. Kobieta bowiem ma wsparcie matki, sióstr, sąsiadek, pracuje i ma własny dach nad głową. Jest absolutnie niezależna od mężczyzn, a otoczona absolutnie naturalną pomocą kobiet. Może właśnie ze względu na to ich społeczność przetrwała…
Podwarszawska prowincja Junnan
Prawie 7 tys. km od chińskiej prowincji Junnan, w podwarszawskich Markach – licznie zamieszkałych przez młode matki – panuje podobny model wsparcia wśród kobiet. Oczywiście panowie mają już inne role, bo są zarówno ojcami, jak i mężami (a nie jedynie „wujkami” i kochankami), ale sąsiadki, jak członkinie plemienia Mosuo, wzajemnie pomagają sobie w codziennym godzeniu ról matki i pracownicy.
Na jednym z osiedli, na którym mieszka około 20 młodych matek, połowa wróciła do pracy – na etat albo na pół etatu. Większość kobiet zna się od pięciu lat, czyli od czasu przeprowadzki na nowe osiedle. Wspólnie spędzony czas na placu zabaw, spotkania w parku, na letnich piknikach organizowanych w mieście i codzienne pogaduszki sprawiły, że pomiędzy niektórymi kobietami zaczęły się rodzić bliższe sąsiedzkie relacje, zalążki przyjaźni.
Częstym widokiem jest sąsiadka, która odbiera dzieci innej z przedszkola i szkoły, kiedy ta utknie w pracy po godzinach. Zdarzają się relacje, w których sąsiadka z bloku obok zabiera dzieci do siebie na całą sobotę, aby koleżanka mogła wyjść na zakupy, posprzątać albo wyjść do teatru. Kobiety dzielą się obowiązkami, np. jedna chodzi z dziećmi na basen, podczas gdy druga zabiera do sali zabaw. Wszystko po to, aby każda mogła znaleźć chwilę dla siebie, po pracy, a jeszcze przed wejściem w wir domowych obowiązków. To sąsiedzki projekt wsparcia.
- Kiedy wracałam po drugim macierzyńskim do pracy, dziećmi zajmował się mąż, który na rok zrezygnował z pracy. Ja miałam umowę o pracę, on zlecenie, stąd taka decyzja. Ciężko nam było jednak wiązać koniec z końcem, więc uradziliśmy, że mąż musi wrócić do pracy – mówi Dorota. Para nie ma jednak nikogo bliskiego na Mazowszu. Najbliżej mieszka teściowa, ale i tak dzieli ich 80 km. Oznaczało to więc, że o ile na zaplanowaną pomoc, np. w ferie czy w trakcie wakacji, mogli liczyć, o tyle w razie choroby dziecka, już nie.
Dlatego zanim mąż Doroty wrócił do pracy, kobieta poszła na rozmowę do trzech sąsiadek (dwóch niepracujących, jednej pracującej do godz. 16.00). Każda z kobiet zadeklarowała, że w razie potrzeby odbierze dzieci z przedszkola lub szkoły albo przyjdzie na dzień – dwa i popilnuje ich w czasie choroby. – Staram się nie nadużywać ich życzliwości, ale zdarzyło nam się, że sąsiadki odbierały dzieci z placówek. Poza tym wiem, że zawsze mogę zapukać do którejś z dziewczyn i zostawić dzieci na kilka godzin, gdy np. idę do córki lub syna na zebranie, a mąż jeszcze nie wrócił z pracy.
Kobieta pracująca - wspierająca
Relacje, które aktywnie zawodowo kobiety wypracowują z innymi, często niespokrewnionymi, mają swoją długą historię. Pierwsze rozmowy o zawodowym uprawnieniu podejmowano w Europie w XIX w. Podobnie jak w USA, kobiety w Europie musiały wywalczyć sobie poważne traktowanie na rynku pracy.
Przełomem, także dla Polek, okazała się I wojna światowa. Po wojnie wzrosło zapotrzebowanie na pomoc biurową i w tej roli widziano właśnie kobiety. Poza tym 23,5 proc. pracowników w przemyśle ciężkim stanowiły właśnie kobiety. Okazało się, że mogą świetnie opiekować się dziećmi, ale też pracować przy produkcji w przemyśle zbrojeniowym. Potem po II wojnie światowej kobiety wprawdzie pracowały, ale ideałem była matka i żona siedząca w domu. Prawdziwą rewolucję przyniosły lata 60. i rosnąca wówczas popularność ruchów kobiecych.
Te czasy pamięta dziś 93-letnia Ludmiła, która w latach pięćdziesiątych urodziła dwójkę swoich dzieci i pracowała jako pracownik biurowy. - To, że przetrwałam ten ciężki czas, po tym jak zostawił mnie mąż, zawdzięczam swojej mamie i sąsiadkom. Kiedy pracowałam, mama opiekowała się dziećmi, a sąsiadki stawały w kolejce po zakupy – wspomina Ludmiła, która przekazała wartość kobiecej solidarności swoim córkom i wnuczkom.
Ania i sześć niezawodnych kobiet
Wsparcie wśród kobiet, jako coś oczywistego, traktuje 36-letnia Ania, mama 6-letniej Julki i 3-letniego Jurka, która, odkąd urodziły się dzieci, może liczyć na pomoc mamy, siostry, bratowej, bratanicy, teściowej oraz drugiej bratowej.
Od kilku lat szczególną rolę w jej życiu odgrywa bratowa, z którą Ania podzieliła się pracą i opieką nad dziećmi. – Szczerze? Od zawsze wydawało mi się do zupełnie naturalne. Jesteśmy rodziną, która dba o relacje. Raz do roku mamy np. rodzinny turniej pingpongowy czy ognisko, obchodzimy też każde imieniny i urodziny, a w najbliższej rodzinie mamy aż 32 okazje – śmieje się Ania.
Kiedy Ania zaszła w pierwszą ciążę, zaproponowała Mirce (bratowej z odchowanymi już, dorosłymi dziećmi), aby ta zastąpiła ją w pracy, w dziale księgowości małej firmy. – Szef się zgodził, bo wiedział, że proponuję kogoś zaufanego. Ja przyuczyłam Mirkę do zawodu, a poza tym wiedziałam, że mam zapewniony powrót do pracy, po macierzyńskim. Mirka zaś, po latach pracy na zlecenia, dostała etat. Każda z nas miała powody do zadowolenia – opowiada Ania, która uważa, że takie wzajemnie wsparcie w rodzinie jest absolutnie normalne.
Po macierzyńskim Ania nie chciała wracać na pełny etat do pracy. I ponownie dogadały się z bratową, że będą pracowały na zmianę po 2 i 3 dni w tygodniu. Przez lata Mirka też przyjeżdżała do Ani na dwa dni, gdy ta szła do pracy. – Teraz gdy pracuję, dzieci odbiera ze szkół mąż. W środy dziećmi zawsze opiekuje się teściowa, bo to jej dzień dla wnuków. Przyjeżdża wtedy rano, gotuje coś u nas, albo już przywozi gotowy obiad, czasem sprząta. Od czwartku do niedzieli na posterunku jestem ja. Mirka nadal jest u nas we wtorek, odbiera wtedy dzieci i jest z nimi do 20, a my z mężem mamy wtedy czas wolny od obowiązków – mówi Ania.
Pracująca mama może też liczyć na wsparcie swojej mamy i bratanicy, czasem drugiej bratowej (swojej imienniczki) Ani. – Moja mama, jeszcze gdy moja córka była mała, pomieszkiwała u mnie. Zresztą jak Mirka - miała swój pokój i szafę. Teraz to my częściej opiekujemy się mamą, bo potrzebuje wsparcia ze względu na kłopoty ze zdrowiem – mówi. Kiedy więc Ania pomaga swojej mamie, dziećmi chętnie zajmie się jej siostra, a czasem bratanica. – Moja 6-lenia córka Julka i 25-lenia bratanica Magda, mają nawet swój mały rytuał. Raz do roku wyjeżdżają gdzieś na weekend. Inicjatywa wyszła od Magdy. Dziewczyny przykładowo szukały krasnali we Wrocławiu, czy odwiedziły Europejskie centrum Bajek w Pacanowie.
Kobieca solidarność jest w rodzinie Ani odbierana naturalnie. – Kiedy poślubiłam brata Ani, my już byliśmy dorośli, a Ania była zaledwie 12-letnią dziewczynką. Znam ją od dziecka, patrzyłam jak dorasta, jest mi bliska. Nasza znajomość nabrała innego wymiaru, kiedy Ania została żoną, potem mamą. Obie dojrzewałyśmy w tej relacji – ocenia Mirka.
Poza tym w rodzinie działa, choć do czasu naszych rozmów zupełnie nieuświadomiona, zasada wzajemności. Kiedyś to Ania jako nastolatka zabierała dzieci Mirki na spacery, czasem zapraszała na nocowanie do nowego domu, zawsze była. Od kilku lat dobro wraca. Dziewczyny po prostu wiedzą, że zawsze mogą do siebie zapukać.